Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Ziemię gdzieniegdzie pokrywały cuchnące plamy. Urodzinowe drzewa pochylały się, naruszone w posadach. W pniach niektórych ziały wyrwy, jakby zrobione gigantycznymi zębami. Wiele pni leżało zwalonych, sięgających ku niebu korzeniami w niemej rozpaczy. A wśród sieci ciemnych korzeni bielały drobne kości. Merya usłyszała, jak ktoś tuż obok niej wydusił ze ściśniętego gardła: - Dzieci... Nie wiedziała, kto to był. Sparaliżowana świadomością potwornej katastrofy, nie mogła odwrócić głowy. Uwolnił ją krzyk, który wybuchł chwilę później. - Moje dzieci!!! Moje dzieciii...!!! - wyła opodal któraś z młodych kobiet, bijąc czołem o ziemię i kalecząc się w przypływie szaleństwa. Matki rozbiegły się, szukając drzew, którym okrąg temu powierzyły swoje potomstwo. W ciągu paru chwil krzykom pierwszej zawtórowały zawodzenia i jęki następnych. Merya nie musiała szukać "swojego" drzewa. Wplątane w korzenie leżącego płasko rozwidlonego pnia jaśniały szczątki jej synów. Uderzyła obiema rękami drzewo, które ją zawiodło. Zadała cios powtórnie, mocniej, aż ból sięgnął barków. Raz za razem. Byle choć trochę zagłuszyć nowym bólem boleść rozrywającą umysł. Ktoś oplótł ją ramionami i odciągał, wijącą się i krzyczącą. Drapała te silne ręce. Gryzła palce, które usiłowały zasłonić jej oczy. - Dość!! Ugerhs!! Dość!! - usłyszała groźny wrzask. Obok przebiegła przywódczyni Wo-grt jak uosobienie gniewu. Miotając przekleństwa, kopała oszołomionych wartowników, rzucając im rozkazy. Szarpała nieprzytomne z rozpaczy kobiety. Z premedytacją rozdawała ciosy w najczulsze miejsca - nozdrza i błony słuchowe. - Dość! Opanuj się - powiedział stanowczo mężczyzna trzymający Meryę. Rozpoznała głos Nor-mana. Dyszała ciężko. Puścił ją, ale opadające ręce dotknęły jeszcze jej wypukłego brzucha i zatrzymały się tam odrobinę dłużej niż należało. A więc to o nie się martwił, o swoje dzieci. Nie chciał, by tarzając się po ziemi zrobiła im krzywdę. Odepchnęła strażnika szorstko. - Nic mi nie jest. Im też nie. Poszła w stronę Wo-grt, która zbierała cały szczep w jednym miejscu. Nor-man podążył za nią, cichy, pozornie beznamiętny, jak cień. Jakże łatwo było zepchnąć jej życie z koleiny. Słowa przywódczyni: "Żadne z dzieci nie przeżyło. Teraz ktoś musi pozostać, by opiekować się następnymi". Przejrzenie patyczków ze skomplikowanym wzorem nacięć w "naszyjniku losów" i... ona. Wybrana, wypchnięta spośród członków szczepu, pozostawiona. - Merya! Ocnęła się. Liść, bezlitośnie miętoszony, nie przypominał już niczego. Wielkie oczy Nor-mana osadzone w wychudłej twarzy wydawały się jeszcze większe. - Boli cię? - spytała. - Nie. Zmienił pozycję, szeleszcząc liśćmi posłania. - Nie możemy ciągle jeść grzybów - powiedział. - Wiem - odparła krótko. - Potrzebujemy mięsa. - Wiem! - powtórzyła prawie krzycząc. Zapadał zmierzch - wkrótce nadejdzie pora łowów. Merya zaczęła nakładać ochraniacz na ramię. Był idealnie dopasowany. Zrobił go dla niej Nor-man podczas przymusowej bezczynności. Łuk strażnika był dla kobiety nieco zbyt duży, ale Merya radziła sobie z nim dość dobrze. Nauczyła się strzelać metodą prób i błędów. Płacząc nad otartymi cięciwą palcami i nabiegłymi krwią pręgami na ręce. Płakała też nad własną bezsilnością. Nie upolowała jeszcze niczego. Nie umiała podejść zwierzyny. Choćby skradała się najlepiej, jak potrafiła, żywe mięso zawsze usłyszało ją lub zobaczyło. Nor-man jadał przynoszone przez nią grzyby, korzonki i jagody, lecz to nie wystarczało. Złamana noga łowcy nie chciała się zrastać. Mizerniał, chudł, jego skóra stawała się coraz cieńsza i nabierała koloru wyblakłych porostów. Nie raz Merya zastanawiała się, dlaczego tamtego pamiętnego dnia zażądała, by został z nią. Dlatego, że był ojcem jej dzieci? Tak niewielkie miało to znaczenie. A może powodem było to, że potrafił przełamać jej lęk przed skokiem z grzbietu rozdrażnionego wierzchowca? Czy wreszcie to, że po prostu przywykła do jego obecności? Jak ją wypchnięto z ustalonego toru życia, tak ona pociągnęła go za sobą. W kalectwo i zapewne śmierć. - Musisz coś przynieść. Inaczej umrzemy. Merya uderzyła się dłońmi w policzki. Miał rację, miał tyle racji, że niemal nie mogła tego znieść. - Mogłabym cię zjeść - warknęła. - Tak jak tamtych. - Myślę, że tego nie zrobisz - odrzekł. - Wtedy zostałabyś całkiem sama. - Myślę?... Od myślenia to ja jestem! Wypełzła przez wąski otwór szałasu, ciągnąc za sobą łuk. Dwa kroki dalej stała podobna (choć większa) budowla - powiązane włóknem gałęzie kryte liśćmi. Kiedyś rozbrzmiewały w jej wnętrzu łowieckie świergoty towarzyszy Nor-mana, teraz szałas stał pusty. Omijając go wzrokiem, łapiąc się na absurdalnym poczuciu winy, Merya starannie zawiązała rzemienie uprzęży, mocującej kołczan na plecach. W powietrzu unosiła się niewidoczna mgiełka mżawki. Wszystko dokoła lśniło, obmyte wilgocią, jaskrawiło się soczystą żółcią i czerwienią. Nasiąknięte deszczówką mchy nabrały ciemnobrunatnego koloru. Na czarnej, nawilgłej korze urodzinowych drzew wystąpiły wyraźnie rdzawe łaty porostów. Merya otrząsnęła wilgoć z włosów, doskonale wiedząc, jak daremny jest to wysiłek. I tak wkrótce będzie równie mokra jak mech pod jej stopami