Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Ale wokół niezmiennie panowała cisza jak przed burzą, na pięć-sześć minut przed uderzeniem pierwszego gromu, kiedy niebo pokrywa się czarnymi chmurami, światło nabiera dziwnego, fioletowożółtego odcienia, wiatr cichnie, a w powietrzu czuć woń przypominającą odór przeładowanego akumulatora samochodowego. Jesteśmy w przeszłości, jakieś milion lat wstecz, a może dziesięć albo nawet osiemdziesiąt milionów lat, ale jesteśmy tu, niebawem coś się stanie, nie wiem co, ale coś na pewno, boję się. Nie chcę czekać do końca, chcę wrócić, Bill, i proszę, Bill, wyciągnij nas. Zupełnie jakbyśmy byli wewnątrz tej fotografii, proszę, proszę, wyciągnij nas stąd, pomóż nam... Dłoń Mike’a zacisnęła się na jego ręce i nagle zdał sobie sprawę, że cisza została zakłócona. Słychać było cichą wibrację. W sumie bardziej ją było czuć niż słychać - ten dźwięk docierał do czułego miejsca jego bębenków, pobudzając je. To narastało regularnie i niezmiennie. Nie było jakimś konkretnym dźwiękiem - po prostu było (na początku było słowo i słowo było...) niemelodyjnym, bezdusznym odgłosem. Sięgnął ręką w stronę pobliskiego drzewa i gdy go dotknął, zacisnąwszy palce na wygięciu pnia, poczuł uwięzioną wewnątrz wibrację. W tej samej chwili uświadomił sobie, że czuł to również w stopach - delikatne „mrowienie” sięgające ku górze, przez kostki, łydki, aż do kolan, zmieniające jego ścięgna w kamertony. To narastało. I narastało. To przybyło z nieba. Richie uniósł twarz ku górze, choć wcale tego nie chciał, ale nic nie mógł na to poradzić. Słońce było ognistą monetą, wypalającą otwór pośród nisko zwieszających się chmur, okoloną czarodziejską otoczką wilgoci. Poniżej rozciągał się tryskający bujną zielenią spokojny i cichy zakątek Barrens. Richie zrozumiał, czym była ta wizja - mieli być świadkami przybycia Tego. Wibracja przybrała na sile - ryk narastał do ogłuszającego crescendo. Przyłożył obie dłonie do uszu i krzyknął przejmująco, ale nie słyszał własnego głosu. Obok niego Mike Hanlon robił to samo, przy czym Richie zauważył, że Mike nieznacznie krwawił z nosa. Chmury na zachodzie rozjaśniły pąki czerwonych płomieni. To sunęło w ich stronę, rozszerzając się ze strużki w strumień, a następnie rzekę złowieszczych barw. Potem, kiedy płonący spadający obiekt przebił się przez zasłonę chmur, pojawił się wiatr. Był gorący i niszczący, cuchnący i duszący. Obiekt na niebie miał iście gigantyczne rozmiary i przypominał wielką płonącą zapałkę - tak jaskrawą, że nie sposób było na nią patrzeć. Tryskały zeń łuki elektryczne - niebieskie pioruny, którym towarzyszyły potężne odgłosy wyładowań. - Statek kosmiczny! - krzyknął Richie, padając na kolana i zakrywając oczy. - Mój Boże, to statek kosmiczny! Najlepiej jak potrafi, wyjaśni później pozostałym, że to nie był statek kosmiczny, choć mógł przemierzyć kosmos, aby tutaj dotrzeć. Cokolwiek spadło na ziemię tamtego odległego dnia, pochodziło z o wiele odleglejszego miejsca aniżeli jakaś inna gwiazda czy inna galaktyka - i jeżeli statek kosmiczny był pierwszym określeniem, jakie przyszło mu wówczas na myśl, to tylko dlatego, że nie potrafił znaleźć żadnego innego na obraz, jaki rejestrowały jego oczy. Potem nastąpiła eksplozja - potężny ryk, a po nim fala uderzeniowa tak silna, że zbiła ich obu z nóg. Tym razem to Mike sięgnął po dłoń Richiego. Jeszcze jedna eksplozja. Richie otworzył oczy i zobaczył bijący w niebo słup dymu i płomieni. - To! - krzyknął do Mike’a ogarnięty śmiertelnym przerażeniem. Nigdy w życiu, przedtem ani potem, żadne uczucie nie wydawało mu się równie głębokie i wszechogarniające. - To! To! To! Mike pomógł mu się podnieść i ruszyli pędem wzdłuż brzegu młodego wówczas Kenduskeag, nie zważając na to, jak blisko zbocza się znajdowali. W którymś momencie Mike potknął się i poszorował kolanami po ziemi. Potem upadł Richie, zdzierając sobie skórę na goleni i rozrywając spodnie. Wiatr przybrał na sile i wraz z jego podmuchem do ich nozdrzy dotarł odór palącego się lasu