Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Co to, kurwa, galaktyczne safari? - Przestań! Jedno z pudeł w kącie poruszyło się; jak na komendę wszyscy strzelili w tamtą stronę. W ułamku sekundy leżące tam pojemniki rozprysły się na drobne kawałeczki. Część z nich zawirowała gwałtownie. Trzy ładunki energii uderzyły ponownie w to miejsce. - Był tam - stwierdził Zenden. Guido ostrożnie poszedł w stronę szczątków po skrzyniach, rozglądając się. - Nic - powiedział. - Nic tu nie ma. Postąpił krok dalej. - Chyba nie ma go tu - potwierdził niepewnie. - Lepiej wycofaj się stamtąd. Leżące w klatce stworzenie poruszyło się. Szykujący się do posłania mu nowego ładunku Alan Zenden zatrzymał się w pół ruchu. - Co jest, Danny? - spojrzał na Petersona. Peterson stał nieporuszenie z twarzą czerwoną jak upiór, a powietrze wokół niego falowało, odkształcając się niczym rozgrzane płomieniem. Bezskutecznie walczył o wykonanie jakiegokolwiek manewru, otoczony przezroczystym kokonem. Alan strzelił, mierząc tuż nad ramieniem Petersona. Rozległo się głośnie syknięcie - bariera została przebita, ale strumień energii z miotacza rozproszył się, uderzając w ramię i policzek Danny'ego. Ten krzyknął. Powietrze wokół niego ponownie zgęstniało i odkształciło się jeszcze silniej. Alan patrzył w przerażone oczy Petersona, uświadamiając sobie, że to nie samo powietrze zniekształca obraz, lecz ciało człowieka podlega jakimś strasznym siłom. Na skórze pojawiły się ciemne smugi, pęknięcia, popłynęła z nich krew, z ust, z uszu - krew. Pierś wybrzuszyła się naraz i zapadła gwałtownie; przez rozdarte ubranie przebiły się białe końce połamanych żeber. Wszystko zdawało się dziać w absolutnej ciszy. Dopiero po chwili dotarło do Zendena, że ktoś do niego krzyczy. Spojrzał na klatkę - drugie ze zwierząt znikło. - Uciekajmy! - ryknął mu w ucho Guido. Pociągnął za sobą Alana, który przewrócił się. - Szybko!!! Ruszył nieporadnie za Stelensem. Po chwili usłyszeli zgłuszony łomot. Uwolnione ciało Petersona kłapnęło bezwładnie na podłogę. - Nie pomożemy mu już! Szybciej - do laboratorium! Pokonanie kilkunastu metrów zajęło im całą wieczność. Guido szarpnął Zendenem, wrzucając go z impetem do wnętrza. Zamknął wejście i rozbieganymi palcami postukał w klawiaturę na ścianie. Rozległ się cichy syk. Odwrócił się, dysząc ciężko. Alan siedział skulony na ziemi, z głową wspartą o kolana. Podniósł ją i skierował spojrzenie na dowódcę. Co teraz? - pytał wzrokiem. Zabrzmiał sygnał alarmu. Guido podszedł do pulpitu. - Skurwysyn próbuje się dostać do nas przez kanał wentylacyjny - stwierdził. - Na szczęście tam też jest hermetyczna gródź. Nie wiem, co to bydlę jeszcze potrafi, ale gródź powinna wytrzymać. Jak się czujesz? - Co? Stelens oparł dłonie na ramionach Zendena i potrząsnął nim energicznie. - Słuchaj, to prawda, trzeba nam było to draństwo dobić na miejscu, zniszczyć do ostatka. Danny miał rację, moja wina, że tak nie zrobiliśmy. Ale stało się, co się stało i teraz musimy szukać ratunku. - No to ratuj się. Widziałeś, co to zrobiło z Petersonem. Przynajmniej już wiemy, co wcześniej stało się z Janine i Colinem. - Alan, słuchaj. Hej, słyszysz!? Jesteś w szoku, ale to minie. Obaj musimy wziąć się w garść i to natychmiast. - Guido uporczywie wpatrywał się w twarz Alana. - Staraj się oddychać głęboko i równo. Spróbuj zapanować nad sobą. Za chwilę wrócę. Odszedł, słychać było, jak przetrząsa niewielkie wnętrze laboratorium. Zendena coraz silniej ogarniało poczucie nierealności, nieuczestniczenia w tym, co go otacza. Doświadczał tego już wcześniej, ale nigdy jeszcze tak totalnie. Rejestrował tylko zdarzenia, jakby nic z dramatu, który się rozgrywał, nie dotyczyło go. Jakby był własną ektoplazmą, która z boku przygląda się jego postaci - z zatroskaniem, lecz i z dystansem. - Przybędą po nas za dziewięć dni - usłyszał własny głos. - Nawet jeśli okaże się, że nie mają z "Rudzikiem" łączności. - Teraz mają powód szybko się tu zjawić. - rzekł Guido Stelens, który znów stał obok. - Wcale nie. Ludzie z "Rudzika" nie odpowiadają - ciągnął Alan. - Tamci dostaną jednak sygnały o działaniu systemów i sprawnej łączności. Gdyby ludzie żyli, daliby znak, prawda? Tym bardziej nie ma po co wysyłać ekip ratunkowych. Trupy sami sobie znajdą, nie ma co się do nich śpieszyć. - Dziewięć dni... O wiele za długo, jeśli te oceloty nie wyniosą się same ze stacji. Jakby na potwierdzenie słów Stelensa ponownie rozbrzmiał alarm wzbudzony przez czujniki w szybie wentylacyjnym. Polowanie trwało. Urządzenia do komunikacji z satelitą, a zatem i międzyplanetarnej, znajdowały się w sterowni i w pokoju dowódcy. Tylko stamtąd mogli nadać komunikat do macierzystej bazy lub wezwanie o pomoc. - Nie wytrzymamy tu - stwierdził Guido. - Zamknięci w laboratorium nie mamy szans tak długo przeżyć. Trzeba wezwać zespół ratunkowy - niecałe pięć dni, może cztery, to już lepiej. Jest tu trochę wody, z głodu nie zdechniemy; gorzej tlen - trzeba będzie czasami rozhermetyzować pokój, jeśli mamy się nie udusić - rozejrzał się sceptycznie po niewielkim pomieszczeniu laboratorium. - Bez tego, nawet zakładając, że będziemy racjonalnie oddychali, powietrza tu mamy na dwa dni najwyżej. Ale jest nadzieja. - Pozostaje drobiazg, jak się dostać do sterowni - odrzekł Alan. - Poczekamy parę godzin - odrzekł Stelens. Przez następne cztery godziny doczekali się pięciu kolejnych alarmów. Potem przez godzinę trwała cisza. - Wrócą - powiedział Stelens. - Wkrótce może być ich więcej, jeśli będą się rozmnażać. Mają... mają czym się pożywić. Ale jeśli zajmą się Dannym, będą przez jakiś czas niezdolne do działania, przemiany. Z tego, co o nich wiemy... Przerwał mu kolejny sygnał alarmu. - A one wiedzą, że musimy oddychać? Jakby pod wpływem impulsu, Guido wstał i podszedł do drzwi; skinął, żeby Zenden ruszył za nim. - Znasz kod, który zamyka drzwi hermetycznie? Dobrze. To je teraz zamknij. Momentalnie otworzył drzwi i uchyliwszy je opuścił laboratorium. Alan zastygł oniemiały. - No już, zamykaj! - syknął dowódca i Alan natychmiast wykonał polecenie. - Włącz komunikator - usłyszał jeszcze