Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

naturalnie gdyby ktoś taki mógł istnieć, musiał być w równym stopniu niezrozumiały, co fascynujący. Wyobraźcie sobie wielką płaszczyznę, zalaną kryształowo czystym ni to mrokiem, ni światłem. Po jednej stronie widnokręgu łagodne garby niskich wzgórz. Po przeciwnej — las stojących luzem skalnych wież, a za nim, wysoko w górze, poszarpane szczyty gór. Nad pagórkami — wielka, brudnozłota tarcza największej z planet. Nad górami — księżyc, jeden, drugi i trzeci... Wśród niepojętej liczby złotych pyłków na niezmiennie czarnogranatowym niebie, jeden nieco większy, zwracający uwagę białozłotym światłem. To nasze słońce. Jest także Ziemia, okruch niemal niewidoczny, mały, niewyobrażalnie mały punkcik, zawieszony w nieskończonej próżni wszechświata. W tej scenerii pojawia się człowiek, mieszkaniec tej dalekiej okruszyny, mężczyzna w piętnastym roku życia. Wokół żywego ducha, żadnego śladu po obecnych lub dawnych istotach zaludniających ten nieprzytulny, obcy i martwy glob. Zupełna pustka. Chłopiec jednak idzie tak, jakby w okolicy roiło się od czyhających na niego zbirów. Wysoko unosi nogi, stąpając ostrożnie i na palcach. Nieustannie rozgląda się na lewo i na prawo, gotów w każdej sekundzie przypaść do ziemi albo przeciwnie, rzucić się w pościg za kimś, kto już, już ma się wynurzyć z granatowej nocy, tylko nie wiadomo, od strony gór, pagórków czy też na tle nieba, pośrodku równiny. Mało tego. Co chwilę przystaje, pochyla się do przodu, jakiś czas patrzy pilnie, po czym nagle sięga do piersi i rzuca w pustkę przed sobą wydobytym z kieszeni kamieniem. Wariat? Kosmiczny wariat? Tak, widok to był co się zowie, niezwykły. Ale my wiemy, że w tym szaleństwie chłopca, kryła się metoda. Nie najgorsza, jakby się ktoś pytał. Bo nagle któryś z kolejnych kamieni ciśniętych na oślep nie opadł na skalną płytę i nie potoczył się jak inne, a stanął w powietrzu, zawisł, utknął w jakiejś niewidocznej masie. W następnym ułamku sekundy błysnął jak pękająca petarda, oślepił patrzącego i spłonął, bez śladu, bez jednej choćby drobiny popiołu, jednego płatka sadzy. Jarek stanął. Pomyślał chwilę po czym powtórzył eksperyment. Z takim samym wynikiem jak przed chwilą. A więc pierwszy etap powrotu miał za sobą. Jego przypuszczenia okazały się prawdziwe. Baza ani nie zapadła się pod ziemię, ani nie wzleciała, tylko stoi, jak stała osłonięta polem ochronnym. To dobrze. Szkopuł teraz w tym, żeby się do niej dostać. Bo inaczej niewiele mu przyjdzie z jej istnienia. Przede wszystkim warto sprawdzić, czy przypadkiem w ochronnej czapie zawieszonej nad kopułą nie ma gdzieś jakiejś luki czy przejścia. Możliwość nader nikła, ale trzeba mieć pewność. Ruszył skręcając od razu pod kątem prostym i szedł powoli, co kilkanaście sekund próbując szczęścia kolejnym kamieniem. Trwało to dość długo. Baza nie była mała, jej obwód u podstawy musiał liczyć, lekko biorąc, te dwieście pięćdziesiąt metrów. Tylko że teraz chłopcu przestało się już śpieszyć. Ma czas. Przynajmniej tyle, na ile wystarczy mu tlenu... Okrążył wreszcie całą budowlę i wrócił w to samo miejsce, z którego rozpoczął ten ostatni etap swojej wędrówki. Zatrzymał się tu ponownie, pomyślał chwilę, po czym energicznie potrząsnął głową. Widać pomogło, bo niemal natychmiast odwrócił się, omiótł wzrokiem grunt za swoimi piętami, następnie usiadł ciężko na gładkiej płycie i wyciągnął przed siebie nogi na całą ich długość. Uniósł zgiętą w łokciu rękę i podsunął sobie pod oczy tabliczkę z sześcioma przyciskami. Jak to było? Ten, to lornetka... po licho mu teraz lornetka — żachnął się w duchu. Jedzenie... brrr... Na samą myśl o pożywnej papce poczuł skurcz w gardle. Zresztą choćby mu w tej chwili podsunięto wzorowo wysmażony befsztyk z polędwicy, z papryką i pieczarkami, jego gardło zareagowałoby na ten skądinąd ponętny widok identycznym odruchem. Nie, stanowczo nie był głodny... Łączność, w jakichś szczególnych okolicznościach... Aha, kiedy są zakłócenia. Tak, to może się przydać. Ale zacznijmy od najważniejszego. Ten pierwszy guzik z lewej strony to alarm. Wezwanie pomocy. S.O.S... Zaledwie dotknął tabliczki i musnął gładką powierzchnię miniaturowego przycisku, uderzyło go w oczy ostre, żółte światło. Jedna z lampek, umieszczonych pod okapem kasku, nagle ożyła. — A to co znowu? ... — burknął półgłosem Jarek, nie zdejmując palca z alarmowego guziczka. Światełko w dalszym ciągu błyszczało równym, żółtawym ognikiem niemal tuż nad powieką jego prawego oka. Co to ma znaczyć? Że ktoś odbiera jego wezwanie? Że aparatura skafandra funkcjonuje normalnie? Nieważne. Dopóki dookoła niego nie zacznie się coś dziać i tak może tylko siedzieć i dusić ten przycisk, jakby go chciał wbić sobie w ramię. A w otoczeniu w dalszym ciągu nie działo się nic. Baza nadal była tuż i nadal tak samo niedostępna, jakby znajdowała się na najdalszej z planet. Choćby na tym Jowiszu, który najspokojniej wisi nad Jarkiem, pokazuje mu swoją wielką, pochmurną gębę i nawet się nie uśmiechnie. Duży glob. Duży, ale niezbyt sympatyczny. Mijały minuty. Chłopiec nie liczył tych minut, ale upłynęło ich co najmniej dziesięć. Wciąż tkwił bez ruchu, siedząc na kamiennej płycie i wciskając palec w przycisk, który miał sprowadzić pomoc. A pomoc wciąż nie przychodziła. Wreszcie zdecydował się. Nie ma na co liczyć. Tak niczego tu nie wysiedzi. Najwyżej nabawi się odcisków. Wstał i odjął palec od sygnalizacyjnej tabliczki. Przyjrzał się ze złością temu przyciskowi, który tak haniebnie zawiódł jego nadzieje. Klawisz nie odskoczył w ślad za palcem. Pozostał wduszony, jakby wiedząc, że nie wykonał jeszcze tego, co do niego należało. — Uhm... — mruknął chłopiec. — Pewnie skoro raz się go przyciśnie, pozostaje tak, aż przyjdzie sygnał, że ktoś już podąża z pomocą. Albo wyłącza się go inaczej. Dużo mi z tego przyjdzie... Znowu sięgnął do kieszeni na piersi, wydobył kamyk i cisnął nim przed siebie. Pocisk podzielił los swoich poprzedników. Błysk i tylko błysk, jakby iskra przeleciała przez zerwane przewody. Powoli, ciągle mierząc pozostałą mu jeszcze przestrzeń odległością tych błysków, Jarek zbliżył się do niewidzialnej ściany, otaczającej bazę. Wreszcie nie mógł już postąpić ani kroku dalej bez narażenia się na zetknięcie z ochronnym polem. Zatrzymał się. Bez pośpiechu ponownie uniósł łokieć i wdusił przycisk, który uruchamiał te jakieś dodatkowe ogniwa łączności radiowej, gdy przeszkadzały w niej zakłócenia. Tym razem jego palec sam odskoczył od guziczka, zaledwie tylko go dotknął