Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Kiedy wstawała, Kostant wyciągnął rękę po kule, lecz po chwili zrezygnował. - Wstawanie zajmuje mi za dużo czasu - rzekł. - Jaką masz swobodę poruszania się o kulach? - Stąd dotąd - odparł, pokazując na kuchnię. - Noga jest już w porządku. To plecy goją się powoli. - Pozbędziesz się kuł?... - Lekarz mówi, że przed Wielkanocą. Pobiegnę do Zachodniego Kamieniołomu i tam je wrzucę... - Oboje uśmiechnęli się. Ogarnęła ją czułość dla niego i duma, że go zna. - Będziesz przyjeżdżała do Kampe, kiedy nastanie brzydka pogoda? - Nie wiem, w jakim stanie będą drogi. Jeśli przyjedziesz, odwiedź mnie - zaproponował. - Jeżeli masz ochotę. - Dobrze. Zauważyli wtedy, że nie ma Stefana. - Nie wiem, dokąd poszedł - rzekł Kostant. - Stefan przychodzi i odchodzi. Podobno twój brat, Martin, dobrze się spisuje w naszej brygadzie. - Jest młody - odparła Ekata. - Na początku jest trudno. Ja zacząłem, mając piętnaście lat. Potem, kiedy nabiera się siły i lepiej zna się pracę, idzie łatwo. Wszystkiego najlepszego dla twojej rodziny. - Ujęła jego dużą, twardą, ciepłą dłoń i wyszła. Na progu stanęła twarzą w twarz ze Stefanem. Poczerwieniał. Widok rumieniącego się mężczyzny wstrząsnął nią. Odezwał się, jak zwykle od razu zmierzając do sedna sprawy: - Była pani w szkole o rok niżej ode mnie, prawda? - Tak. - Przyjaźniła się pani z Rosą Bayenin. Następnego roku zdobyła to samo stypendium, co ja. - Uczy teraz w szkole w Valone. - Skorzystała ze stypendium lepiej, niż ja to mogłem zrobić. Myślę sobie, jakie to dziwne, że żyje się w takim miejscu, znając wszystkich, a potem gdy spotyka się kogoś z dawnych znajomych, wydaje się, że to obca osoba. Nie wiedziała, co odpowiedzieć. Pożegnał się i wszedł do domu; ona poszła dalej, zawiązując mocniej chustkę, bo wiatr przybierał na sile. Rosana i jej matka weszły do domu minutę po Stefanie. - Z kim rozmawiałeś na progu? - zapytała ostro matka. - To na pewno nie była Nona Katalny. - Masz rację - odparł Stefan. - Dobrze, ale uważaj na nią, z przyjemnością schwyciłaby cię w swoje szpony. Ładnie by wyglądało, gdyby zabawiała lokatorów swojej mamy, a ty wyprowadzałbyś jej szczeniaka. - Obie z Rosana roześmiały się swoim głośnym, mrocznym śmiechem. - Z kim więc rozmawiałeś? - Co cię to obchodzi? - odkrzyknął. Ich śmiech go rozwścieczał; zupełnie jakby obrzucały go twardymi kamieniami, zbyt gęsto, żeby mógł się uchylić. - Pytasz, co mnie to obchodzi, mnie, która stoję na własnym progu, powiem ci, co mnie to obchodzi... - Słowa rzuciły się na spotkanie jej gniewu, jak rzucały się na spotkanie wszystkich jej emocji. - Cały czas puszysz się, bo poszedłeś do szkoły średniej, ale szybciutko wróciłeś do domu, co? I wiedz, że chcę wiedzieć, kto przychodzi do tego domu... Rosana krzyczała: - Ja wiem, kto to był, to była siostra Martina Sachika! Nagle obok całej trójki pojawił się wsparty na kulach Kostant, zgarbiony i wysoki. - Przestańcie - powiedział. Zamilkli. Ani wtedy, ani później bracia nie powiedzieli matce o odwiedzinach Ekaty Sachik ani nie rozmawiali o nich między sobą. Martin zabrał siostrę na kolację do "Dzwonu", kawiarni, w której jadali urzędnicy Towarzystwa Chorin oraz przyjezdni. Był z siebie dumny, że pomyślał o zaproszeniu jej na kolację, szczycił się białymi obrusami, widelcami i łyżkami do zupy, był przerażony kelnerem. On w swojej za małej niedzielnej marynarce, a jego siostra w swojej szarej sukience - jakże wspaniale się zachowywali, jakże byli dorośli. Ekata spokojnie spojrzała na menu i jej twarz w najmniejszym stopniu nie zmieniła wyrazu, kiedy mruknęła do brata: - Ale tu są dwie zupy. - Tak - odparł wytwornie. - Trzeba jedną wybrać? - Chyba tak. - Trzeba, bo człowiek by się napchał, zanimby dotarł do mięsa... - Zachichotali. Ekacie trzęsły się ramiona; ukryła twarz w olbrzymiej serwetce - Martinie, patrz, dali mi prześcieradło... - Oboje siedzieli, parskając i trzęsąc się ze śmiechu, a zarazem przerażeni, podczas gdy zbliżał się do nich nieubłaganie kelner z kolejnym prześcieradłem na ramieniu. Kolacja została zamówiona bardzo cicho i zjedzona z zachowaniem wszelkiej etykiety, z łokciami mocno przyciśniętymi do boków. Na deser był budyń z mączki kasztanowej i Ekata powiedziała, lekko rozstawiając łokcie z zadowolenia: - Rosa Bayenin napisała, że miasto, w którym mieszka, leży tuż obok lasu kasztanowców, wszyscy jesienią zbierają tam kasztany, napisała, że drzewa rosną gęsto jak noc i schodzą do samego brzegu rzeki. - Miasto po półtoramiesięcznym pobycie na wsi, rozmowa z Kostantem i Stefanem, kolacja w restauracji podekscytowały ją. - To jest niesamowicie dobre - powiedziała, ale nie potrafiła powiedzieć, co widzi, a był to blask słońca zapalający złociste błyski na rzece między nie kończącymi się drzewami o ciemnym listowiu, wiatr wiejący w górę rzeki wśród cieni, zapach liści, wody i budyniu z mączki kasztanowej, świat lasów, rzek, obcych ludzi, blask słoneczny zalewający świat. - Widziałem, jak rozmawiałaś ze Stefanem Fabbre - powiedział Martin. - Byłam u nich w domu. - Po co? - Zaprosili mnie. - Po co? - Żeby się dowiedzieć, jak nam się wiedzie. - Mnie nigdy nie zapraszali. - Ty nie jesteś na wsi, głupku. Jesteś przecież w jego brygadzie, prawda? Mógłbyś czasem do nich zajrzeć. To wspaniały człowiek, polubiłbyś go. Martin stęknął. Nie podobała mu się wizyta Ekaty u rodziny Fabbre, choć nie wiedział, dlaczego. Wydawało się, że w jakiś sposób komplikuje to sprawy. Prawdopodobnie była tam Rosana. Nie chciał, żeby jego siostra wiedziała o Rosanie. A co miałaby o niej wiedzieć? Poddał się, marszcząc brew. - Ten młodszy brat, Stefan, pracuje w biurze Chorin, prawda? - Prowadzi księgi czy coś takiego. Miał być geniuszem i pójść do szkoły średniej, ale z niej wyleciał. - Wiem. - Skończyła budyń z lubością. - Wszyscy o tym wiedzą. - Nie lubię go - powiedział Martin. - Dlaczego? - Bo nie. - Wyładowanie złego humoru na Stefanie przyniosło mu ulgę. - Chcesz kawy? - Och, nie. - Daj spokój. Ja chcę. - Zamówił władczo kawę dla obojga. Ekata patrzyła na niego z podziwem i z przyjemnością wypiła kawę. - Jakie to szczęście mieć brata - powiedziała. Następnego ranka, w niedzielę, Martin spotkał się z nią w hotelu, skąd razem poszli do kościoła; śpiewając luterańskie psalmy, słyszeli nawzajem swoje mocne, czyste głosy. Byli zadowoleni i chciało im się śmiać. Stefan Fabbre też był na nabożeństwie. - Czy on zwykle przychodzi? - Ekata zapytała Martina, kiedy wychodzili z kościoła. - Nie - odparł Martin, chociaż nie miał o tym pojęcia, ponieważ sam nie chodził do kościoła od maja. Po długim kazaniu czuł się otępiały i zły. - On za tobą chodzi. Milczała. - Powiedziałaś, że czekał na ciebie w hotelu. On mówi, że chce, żebyś odwiedziła jego brata. Rozmawia z tobą na ulicy. Pokazuje się w kościele. - Argumenty te podsuwała mu po kolei samoobrona, a wypowiedzenie ich na głos przekonało go do nich. - Martinie, nie znoszę pewnego rodzaju ludzi: wścibskich. - Gdybyś nie była moją siostrą..