Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

– Na kolana! Na kolana, ale to już! – Crabbe’owie uklękli jak królewscy skazańcy w dygocących koronach. Przez chwilę Alice pozwalała im się trząść, a potem odwróciła się i najspokojniej w świecie ścięła złączki przy kranikach barowego miksera, wszystkie trzy. Z przewodów pod ciśnieniem szaleńczo trysnęły, jak krew ze zdekapitowanych węży, whiskey, woda sodowa i tonik. Potem Myrna przekonywała, że Alice należy utopić. Rodzina Crabbe’ów podjęła nawet tajną zbiórkę funduszy na ten cel. Na szczęście pomyślne wiatry popchnęły ku temu pieniącemu się wcieleniu Alice starego Mike’a Carmody’ego. Tej właśnie zimy, kiedy większe kutry wypłynęły na parę miesięcy na łowiska tuńczyków, należący do Mike’a Carmody’ego dom nad zatoką zaanektowała rodzina niedźwiedzi. Chciały sobie powetować żarcie samych korzeni. Płatków owsianych nie znalazły, za to przez porozdzieraną pazurami podłogę w kuchni udało im się dobrać do zamrażarki w piwnicy. I po prostu wprowadziły się. Taksatorzy powiedzieli Carmody’emu, że naprawa wyniesie tyle, ile zarobek za cały sezon tuńczyka i mniej więcej tyle samo potrwa. Nawet dłużej, jeżeli Carmody będzie robotnikom stał nad głową. Wobec tego Carmody spakował się, zostawił dom na łasce robotników oraz niedźwiedzi i wynajął pokój w Bear Flag Inn. Rzecz jasna, Alice go znała; w Kuinak wszyscy znali starego, brzuchatego opoja. Z okrągłą twarzą, czerwonym nosem i otoczką rudych swego czasu kłaków nad uszami, był jedną z lepiej znanych w mieście postaci. Jakby piechur z Pillsbury zagrał skrzyżowanie Latającego Holendra z braciszkiem Tuckiem – recenzowała Alice. Wzruszyła ramionami. Cholera, trzeba teraz więcej białego chleba po to tylko, żeby czerstwiał i sechł na kamień. Ale kiedy brał z jej dłoni klucz, Alice poczuła w dotknięciu Carmody’ego coś, co kazało spojrzeć mu w oczy. Niech szlag trafi, ten stary łysy budyń chyba do niej mrugnął i to tak szybko, że przeszedł już przez wyłożony chodnikiem hall i zniknął na schodach, Alice zaś wciąż nie była pewna, czy to przywidzenie, czy nie. A potem roześmiała się – wyrwało się jej głupie parsknięcie. Tylko jedno. Lecz w taki sposób nikt jej od dawna nie rozśmieszył. Carmody był dobrym lokatorem. Nawyki miał niekłopotliwe, potrzeby proste. Żywił się hot- dogami z automatu i słuchał radia CB. Lubił fajkę, irlandzkie destylaty oraz irlandzką kawę. Z tym że musiała być dobra. Nabożeństwa do dobrej kawy nabrał podczas tuńczykowych sezonów u wybrzeży Ameryki Południowej; rzadkość jak na brytyjskie podniebienie. Alice ledwie spojrzała, kiedy się wprowadzał; jeszcze jeden kirus, po którym trzeba sprzątać. Co prawda Carmody stanowił szczególny okaz: kirus, któremu naprawdę się udało, był pierwszy zarówno na rynku, jak i na zdradliwych okolicznych wodach. Umiał znaleźć rybę, podczas gdy konkurencji woda przelewała się tylko przez sieci, a potem umiał znaleźć na rybę najlepszy zbyt. I żeby sprzedać połów, wcale nie musiał pływać aż na Maui. Odławiał nie wykorzystane kwoty. Inwestował. Miał niewielką przetwórnię, która puszkowała tylko wędzonego łososia, solonego łososia i solony kawior. Miał wędzarnię. Staroświecki wilk morski przypominał Alice staroświecką gumową lalkę: był okrągły, różowy i łysy. A teraz pozwolił sobie na to wesołe mrugnięcie... Więc kiedy nazajutrz rankiem podniosła oczy znad biurka i w drzwiach kantorka zobaczyła szeroko uśmiechniętego faceta – trzymał pod pachą pięćdziesięciofuntową torbę kawy, a pod drugą czajnik, garnek i pakiet filtrów... na szyi dyndała mu ogromna maszynka elektryczna, której sznur, trzymany w zębach, jeszcze poszerzał ten durny uśmiech... – no cóż, Carmody miał w sobie coś takiego, co znów kazało się Alice uśmiechnąć. Dlatego że tak to wszystko niósł, tłumaczyła sobie później. No i ten brzuch. Wyzierający spomiędzy guzików zwykłej, jasnej koszuli wydawał się większy niż torba kawy pod pachą i twardszy niż elektryczna płytka. Najprawdziwszy brzuch opoja, jaki widziała, a w tym, jak go obnosił, nie ma dwóch zdań, była nie tylko duma, lecz i coś z magii. Alice pomyślała o Ho Ti, uśmiechniętym Buddzie. – Nabije zebną? – zapytał. Alice zdębiała. Carmody ułożył graty na suszarce do naczyń i wyjął sznur spomiędzy zębów. – Napije się pani ze mną? Filiżankę paliwa prosto z Bogoty? Alice wiedziała, że tym, czego Carmody naprawdę szuka, jest gniazdko 220- woltowe, ale kawa rzeczywiście pachniała pięknie. Lepiej niech się już tu podłączy, zamiast majstrować w pokoju. Zajęty przyrządzaniem kawy, krzątał się wśród zmywarek i pogadywał. Alice zobaczyła, że ten stary i brzuchaty Anglik w rzeczywistości porusza się żwawo i zwinnie – jak niedźwiedź – i że w tej nieruchawej na pozór bryle mięsa drzemie szybkość. Carmody skończył mleć kawę w ręcznym młynku dokładnie w chwili, w której zakipiała woda. Nalegał, więc musiała przyznać, że zaparzył najlepszą kawę, jaką piła od czasów San Francisco. Pogwarki przy kawie też były dobrej marki, ani napastliwe, ani dwuznaczne, w przeciwieństwie do większości męsko- damskich rozmów na Alasce, po prostu normalne ranne pogaduchy, w sam raz, żeby wypełnić czas między jednym a drugim łykiem. Jednak miłe to było. Beztroskie. Zmuszało do uśmiechu. Po paru porannych posiedzeniach, upływających przy akompaniamencie szumu zmywarek i dygotania suszarek, na popijaniu kawy, słuchaniu uprzejmostek i historyjek, które snuł morski wyga, Alice Levertov zauważyła, że płomień gniewu Wściekłej Aleutki jakby przygasł. Po trzech tygodniach wybrała się do Carmody’ego i pomogła ułożyć w kuchni nowe linoleum. Po miesiącu związała się z nim w cerkwi, w której ją ochrzczono, przy czym tak się podczas ceremonii rumieniła, że oboje mieli równie czerwone twarze