Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
- A były one ciężkie. Mogły jednak być gorsze. Nie ma wśród nas takich, którzy nie składają podziękowań naszym małym, zionącym ogniem smoczkowym sprzymierzeńcom. - Nie mam dla was tylko złych wieści. Żałuję, że nie mam lepszych. Możemy już określić twory, które zabiły naszych bliskich i zniszczyły pięć działek: jest to bardzo prymitywna, mikorytyczna forma życia. Mar Dook opowiadał mi, że na innych planetach, w tym również na Ziemi, bardzo proste grzyby mogą żyć w symbiozie z grzybami wyższymi, przy czym grzybnia oplata się wokół korzeni roślin nasiennych. Wszyscy widzieliśmy, jak te organizmy atakują roślinność... - I praktycznie wszystko inne! - krzyknął Ted Tubberman z lewej strony słuchaczy. - Owszem, to jest tragiczna prawda. - Cabot nie spojrzał na Teda ani nie próbował nadać spotkaniu lżejszego tonu, ale zamierzał je kontrolować. Nieznacznie podniósł głos. - Dopiero teraz zaczynamy zdawać sobie sprawę, że zjawisko to występuje na całej planecie i ostatnio miało miejsce mniej więcej dwieście lat temu. - Zrobił pauzę, by słuchacze mogli przyswoić sobie ten fakt, po czym spokojnie uniósł ręce, by uciszyć pomruki. - Wkrótce będziemy mogli dokładnie określić, gdzie i kiedy Opad uderzy znowu. Bo niestety uderzy. To jednak jest nasza planeta - dodał z ogromnym naciskiem - i żadne cholerne, bezmózgie Nici nie zmuszą nas do odwrotu. - Ty draniu, my nie możemy się wycofać! - Ted Tubberman zerwał się na nogi, dziko wymachując w powietrzu zaciśniętymi pięściami. - Ułożyliście to tak, że zgnijemy tutaj; załatwią nas te cholerne stwory. Nie możemy odjechać! Wszyscy tu zginiemy. Jego wybuch wywołał ponure pomruki wśród audytorium. Sean siedział nieporuszony obok Sorki na skraju tłumu. - Cholerny wyszczekany założyciel - mruknął chłopak do Sorki. - Wiedział, że podróż jest w jedną stronę, tyle że teraz coś nie gra, więc kogoś trzeba obwinić. - Sean prychnął pogardliwie. Dziewczyna uciszyła go syknięciem; chciała usłyszeć odpowiedź Cabota. - Nie wydaje mi się, żeby nasza sytuacja była beznadziejna, Ted - zaczął Cabot, a jego wyszkolony, zdecydowany i pewny siebie głos pochłonął pomruki tłumu. - Wprost przeciwnie! Wolę myśleć pozytywnie. Postrzegam to jako wyzwanie dla naszej przemyślności, dla naszych zdolności przystosowawczych. Rodzaj ludzki umiał sobie radzić z o wiele trudniejszymi warunkami niż te na Pernie. Mamy problem i musimy go rozwiązać. Musimy przetrwać. I przetrwamy! Cabot, widząc, że olbrzymi botanik bierze oddech, podniósł głos. - Kiedy podpisywaliśmy umowę, wszyscy wiedzieliśmy, że nie będzie odwrotu. Zresztą nawet gdybym mógł, nie zdecydowałbym się na ucieczkę do domu. - W jego tonie dało się wyczuć pogardę dla słabych duchem, tchórzliwych i zmiennych. - Bo Pern posiada więcej bogactw, niż Pierwsza i Ziemia miały kiedykolwiek! Nie pozwolę, aby to zjawisko zdołało mnie wygnać z domu, który zbudowałem, aby oddzieliło mnie od plonów, które chcę zebrać, od jakości życia, jakim się cieszę! - Pogardliwym ruchem ręki sprowadził Opad do poziomu drobnego utrudnienia. - Że wszystkich sił i wszelkimi posiadanymi środkami będę walczył za każdym razem, gdy uderzy na moją ziemię lub ziemię moich sąsiadów. - Dobrze - powiedział mniej naglącym tonem. - Zwołaliśmy to spotkanie według demokratycznych zasad wyszczególnionych w umowie, aby postanowić, jak najlepiej w tych warunkach chronić kolonię. Można powiedzieć, że zostaliśmy oblężeni przez te twory. Musimy więc przedsięwziąć środki i rozwinąć odpowiednią strategię, aby zminimalizować ich wpływ na nasze życie i własność. - Proponujesz stan wojenny, Cabot? - zapytał Rudi Shwartz, wstając z krzesła i starając się panować nad twarzą. Cabot uśmiechnął się krzywo. - Ponieważ na Pernie nie mamy armii, więc stan wojenny jest niemożliwy. Jednak okoliczności zmuszają nas do tego, byśmy zastanowili się nad zawieszeniem obecnej autonomii, żeby obniżyć szkody, jakie Nici mogą wywołać i wywołają w ekologii planety oraz ekonomii kolonii. Proponuję, żeby w tym momencie przegłosować powrót do scentralizowanego rządu, jaki istniał po wylądowaniu na Pernie. - Następne słowa musiał prawie wykrzyczeć, żeby zagłuszyć protesty. - A także środki, które chociaż nam, jednostkom przyzwyczajonym do autonomii, mogą wydać się uciążliwe, są jednak niezbędne do przetrwania kolonii. - Czyli decyzja o ich wprowadzeniu już zapadła? - zapytała jakaś kobieta. - W żadnym wypadku - zapewnił ją Cabot. - Nie wiemy zbyt wiele o naszym... przeciwniku, ale musimy przygotować plany na każdą ewentualność. Ustaliliśmy, że Opad występuje na całej planecie, czyli prędzej czy później trafi na każdą farmę. Musimy zminimalizować to niebezpieczeństwo. Oznacza to centralizację istniejących zapasów żywności i sprzętu oraz powrót do hodowli hydroponicznych. Spowoduje też, że część techników zostanie poproszona o powrót do Lądowiska, gdzie ich umiejętności mogą zostać najlepiej wykorzystane. Musielibyśmy pracować wspólnie; nikt nie mógłby iść własną drogą. - A jaką mamy alternatywę? - zapytała inna kobieta pośród ciszy, jaka zapadła. Mówiła głosem pełnym rezygnacji. - Niektórzy z was mają całkiem spore farmy - odparł Cabot najbardziej zrównoważonym tonem, na jaki mógł się zdobyć. - Prawdopodobnie moglibyście poradzić sobie sami. Jakakolwiek centralna organizacja w Lądowisku troszczyłaby się przede wszystkim o potrzeby własnych mieszkańców, dlatego trzeba wszystko dobrze rozważyć i wybrać mniejsze zło. - Posłał krótki, pokrzepiający uśmiech w stronę, z której dobiegł go głos. - Dlatego właśnie spotkaliśmy się tutaj: żeby przedyskutować wszystkie możliwości równie dokładnie, jak wcześniej dyskutowaliśmy nad warunkami umowy oraz cechami kolonii. - Chwileczkę! - zawołał Ted Tubberman, zrywając się na nogi. Rozpostarł ramiona i rozejrzał się dokoła, wysuwając agresywnie podbródek. - Jedną możliwość mamy na pewno, i to bardzo realistyczną. Możemy wysłać na Ziemię kapsułę powrotną i poprosić o pomoc. To sytuacja nadzwyczajna. Potrzebujemy pomocy! - Tak jak mówiłem - mruknął Sean do Sorki. - Kwiczy jak zarzynana świnia