Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Po prostu poczuła nagle, oszołomiona, że czas się zatrzymał. I w tym nieruchomym momencie pojawiło się stado ptaków. Przeleciało nad nią w milczeniu i wykonało ostry zwrot - wszystkie razem, setka szpaków. Zawróciły, wszystkie jak na komendę, przeleciały nad jej głową i znowu zawróciły, by ulecieć, i znowu zawróciły, i znowu uleciały, i znowu zawróciły, i trwało to do chwili, dopóki sam moment nie uleciał, dopóki Nora nie pojęła, że wciąż jeszcze jest żywa, że siedzi na kamieniu, że mruży oczy od słońca, że znajduje się na powierzchni Ziemi, nad warstwami kulturowymi, które przykrywają Kor-Bejt, dom jej odległych przodków. VI Omar Mansour Ubliżając się do finału obszernej pracy, w gruncie rzeczy kończąc jej przedostatnią część, powieściopisarz nieuchronnie upodabnia się do kwoki, która usiłuje zgromadzić całe swoje stadko, włącznie z brzydkimi kaczątkami. W baśniach zakłada się, że brzydkie kaczątka wyrastają na wspaniałe łabędzie; niestety, w powieściach bywa dokładnie odwrotnie. Niektóre postaci, pomyślane jako wspaniałe typy literackich bohaterów, mogą się skurczyć do całkowitej nieważności, kuśtykającej na krzywych łapkach. Na szczęście, nic podobnego nie zagraża byłemu mężowi Nory, którego spotykamy w końcowej fazie naszych kronik w znakomitej formie, jako czterdzie-sto-i-coś-tam-letniego redaktora naczelnego wpływowego liberalnego dziennika w stolicy jednego z prozachodnich krajów arabskich. Omar Mansour - nawiasem mówiąc, wszyscy pracownicy redakcji, podobnie jak cała polityczna i kulturalna elita stolicy, nazywali go obecnie Anwarem Szaabani - pojawia się w tym poświęconym osobiście jemu rozdzialiku, siedząc w swoim obszernym gabinecie, położonym na dużej wysokości w jednym z drapaczy chmur stojących w centrum miasta, i mając przed oczami wspaniały widok na historyczną zabudowę, w tym na smukłe minarety, kopuły starych meczetów i ogromny, odrażający pomnik rządzącego aktualnie prezydenta. Jego jasnoszary garnitur, uszyty na zamówienie u osobistego krawca na ulicy Victora Hugo (Paris, 16-ieme arrondissement), wspaniale uwzględnia wszelkie niuanse jego atletycznej sylwetki. To samo można powiedzieć o jego skarpetkach i butach: idealnie odpowiadają jego kostkom i wszystkim dwunastu palcom jego klasycznych nóg. Choćbym nie wiem ile pracował, nigdy nie będę mógł pozwolić sobie na takie szmaty, myśli Henri-Claude Metz, dziennikarz z wiodącej gazety francuskiej, który siedzi obecnie z dyktafonem przed naszym bohaterem, pozostającym nieco w cieniu, bez względu na swój tak oczywisty blask. Wypolerowany stolik do kawy pomiędzy nimi przypomina skamieniałość jakiejś mitycznej szarańczy. Dziennikarz przybył tu z zadaniem specjalnym. Dziennik, „Al-Passawar”, jak również jego naczelny, byli przedmiotem licznych dyskusji w światowych centrach prasowych. W odróżnieniu od wielu innych - prościej będzie powiedzieć: w odróżnieniu od wszystkich pozostałych - istniejących w tym kraju środków masowej informacji, znajdujących się pod pełną kontrolą twardej, nawet jeśli prozachodniej władzy, „Al-Passawar” demonstrował dużą niezależność, bardziej liberalne podejście do kultury zachodniej, a nawet pewne subtelne niuanse, jeśli chodzi o stanowisko w tak delikatnym przedmiocie, jak Izrael. Tę swoistą pozycję wiązano z osobą redaktora naczelnego, którego traktowano w Paryżu jako comme ii faut. Henri-Claude Metz był asem politycznego wywiadu dziennikarskiego. Znał prawdziwe nazwisko Anwara Szaabani. Znał też jego eks-małżonkę. Jakieś dziesięć - dwanaście lat temu zadawał się w elitarną bohemą Lewego Brzegu i był obecnie przekonany, że na wielu spędach stał w pobliżu tego przystojnego Araba, mówiącego po francusku bez śladu obcego akcentu. Pamiętał nawet, jak niektórzy ludzie wymieniali wieloznaczne spojrzenia i uśmieszki wtajemniczenia za jego plecami. Było jasne, że pamięta to również Szaabani. - Przepraszam, Metz - powiedział, opuszczając monsieur w stylu tamtych dni. - Pańska twarz przypomina mi pewną osobę, którą znałem dość blisko parę lat temu. Henri-Claude uśmiechnął się. - Idę o zakład, że chodzi o Aleksa Korbacha. - Potarł lekko wspaniałą łysą czaszkę. Popatrzyli na siebie badawczo i uśmiechnęli się równocześnie, w milczeniu zgodziwszy się nie rozwijać tego tematu. W tym momencie do gabinetu weszło dwóch młodych otyłych asystentów ze świeżymi szpaltami w rękach. Szaabani przeprosił Metza. Mamy tu pilną robotę, pięcioro ludzi pracuje nad tym tekstem w sąsiednim pokoju. Szybko zrobił parę poprawek i wymienił parę gardłowych arabskich zdań ze swymi podręcznymi. - Czy mogę spytać, skąd ten pośpiech? - zainteresował się Metz. - Jasne, jasne - odparł naczelny. - Przygotowujemy replikę dla „Jerusalem Post”, która nietaktownie zaatakowała naszego prezydenta w związku z jego wypowiedziami na tematy jądrowe. - A jakiego rodzaju poprawki pan wniósł, monsieur Szaabani? - spytał Francuz