Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Tymczasem ohydna służąca Tozzich w strachu o swoje życie zawołała straż i powiedziała signorom o kluczach, dawno bowiem już śledziła swego pana. Tozzi został ujęty jeszcze tej samej nocy po zamordowaniu żony i nie miał już czasu zabić jej kochanka, którego imienia nie chciał zdradzić. Mimo wszystko kochał swoją żonę, bardzo kochał, i chociaż ją zabił, nie chciał kalać jej pamięci; możliwe, że jej kochankiem był człowiek niskiego pochodzenia, nieszlachcic, niepatrycjusz... - Tej samej nocy odbył się sąd nad Tozzim - opowiadali przejęci kupcy. - Sądzono go za zamordowanie żony, za spółkę z czarownikiem i za zdradę miasta. Tozzi cieszył się na śmierć i pragnął jak najprędzej znaleźć się w rękach kata, gdyż dusza jego była już bardzo umęczona i nie chciał żyć dłużej. Ale sędziowie wiedzieli, że śmierć z ręki kata nie jest żadną karą dla tego żołnierza gardzącego śmiercią, nie było również wskazane jątrzyć lud w wojennych czasach straceniem naczelnego dowódcy, który zdradził i który nie bał się potępienia oddając żonę wilkołakowi. I dlatego skazali go na in pace. Ale Asdrubale Tozzi nie spodziewał się tego zupełnie, toteż zaczął krzyczeć strasznym głosem, a potem, przypomniawszy sobie Damassa Palloni, uczynił to co on: skoczył nagle na ścianę i roztrzaskał sobie głowę o mur. Tak zginął Asdrubale Tozzi z Sycylii, najwyższy dowódca bolońskich schioppettów. - Groza padła na całe miasto - mówił kupiec. - Tak się wszyscy przerazili, że Lorenzo Costa, malarz z Ferrary, nadworny artysta Bentivogliów, który właśnie malował obraz "Ostatnia wieczerza" dla ołtarza w kościele S. Giovanni in Monte, a któremu ta bestia ludzka, ten wilkołak służył za model do twarzy Judasza, dostał pomieszania zmysłów. Jęcząc rozpaczliwie, biegał jak szalony po całym mieście, póki go nie złapali. Leżał potem bardzo długo w gorączce. Gdy wstał, podarł na strzępy ów obraz. A było to ponoć jego najlepsze dzieło, mistrzowska praca; mówili, że nie namalowano dotychczas nic równie wspaniałego w całej Italii. Taką rzecz można namalować raz na kilka wieków, a on zniszczył to genialne dzieło, podarł, spalił - wszystko przez tę piekielną twarz na obrazie, nie chciał, żeby pozostała na świecie, nie chciał znać swego genialnego dzieła - przez tę twarz... Michelangelo wstał, śmiertelnie blady. Bez słowa, niemal po omacku, jak ślepiec, wyszedł z karczmy. Poszedł tej nocy do Aminty i spał z nią. Pijany Bacchus Półmrok wśród obcych przedmiotów, półmrok bez znajomej poufałości zapadającego zmierzchu. Ciemność skrada się wolno jak morderca po ulicy, między pałacami bez okien, między nagimi, twardo sterczącymi murami, wzdłuż poobijanych lub dobrze zachowanych posągów z czasów Augusta i Trajana, wśród domów, z których każdy jest murowaną twierdzą. W świetle pochodni płynie poprzez zmierzch, jak złocona łódka na falach, lektyka księżej kurtyzany. Przesłania ją ciężki brokat, ale ponieważ jest bardzo duszno, firanki są odsunięte i dziewczęce oczy i usta uśmiechają się do grupy studentów pozdrawiających kobietę przesyłanymi całusami i szarmanckim ukłonem. Kilku awanturników z wojny francuskiej, zgłodniałych i oberwanych, pochyliwszy ku sobie w poufałej naradzie szczurze twarze, rozdzielało między siebie poszczególne ulice na nocny zarobek sztyletem. Błoto pryskało spod kopyt koni baronów, którzy jechali do pałacu Mercante na karty. íołnierze papiescy oświetlali latarniami i kagankami posąg Pasquina, a dowódca ich z przekleństwem na ustach odcyfrowywał nowe, dziś nakreślone, urągliwe napisy szukając, czy nie ma wśród nich przypadkiem słów przeciwko Jego świątobliwości. Znalazł ich tyle, że sam się zaniepokoił. Młodziutkie dziewczę o pałających oczach stało przed karczmą zapraszając do wnętrza. Grupa młodych artystów szła środkiem ulicy z pochodnią i zaczepiała wieczornych przechodniów. Słońce zachodziło szybko. Mrok spowijał wysokie wieże Zatybrza, legł na ogrodach Janiculum, pokrył dachy pałaców Orsinich, S. Marco, Nardinich, Caffarelich i obelisk Marka Aureliusza. Księżyc zaczął oblewać srebrzystym światłem mur Colosseum i strażniczą wieżę Conti. Rzym tonął powoli w ciemnościach. Na Lungaretto zapalono lampiony, a od Porto S. Spirito dolatywał krzyk, dźwięk trąbki, wołanie i tętent kopyt końskich. To książę Gandii, najmilszy syn Jego świątobliwości, wracał w orszaku sześćdziesięciu szlachciców do miasta. Pochodnie niesione przez jego pachołków biegły w mroku jak świetlany strumień ku pałacowi Borgiów. Ciemności gęstniały przesłaniając dzielnice Ponte, Parione, S. Eustachio, Arenula, S. Angelo, Pigna, Campitelli i inne. Ciemności czarne, nieprzeniknione. Mordercy i strażnicy wyszli na ulice Rzymu. W izdebce na poddaszu pałacu Rafaela Riario, kardynała S. Giorgio, na Campo dei Fiori płonęło kilka świec w świecznikach stojących na twardym, odrapanym stole między sczerstwiałym chlebem i misą wystygłej kaszy. Michelangelo, siedząc na niskiej dębowej skrzyni, z rękami złożonymi między kolanami, patrzył na drobnego, łysego człowieczka, który kręcił się przed nim i z zachwytem rozwijał karton z rysunkiem wyobrażającym stygmatyzację świętego Franciszka. - Patrzę na to i zdumiewam się - paplał człowieczek. - Chce mi się płakać