Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
- Wejdź, przybyszu - rzekł karczmarz. Dwóch ogrów przy ogniu obrzuciło go ostrożnym spojrzeniem, lecz szybko wróciło do swych kubków, kiedy skinął do nich głową. Kiedy Bakrell zasiadł na stołku, karczmarz postawił przed nim kubek parującego naparu. - Jagody i kora - wyjaśnił, kiedy ogr pociągnął nosem. - Tylko tyle mamy. Bakrell objął dłońmi kubek i upił łyk. Napar był słaby i gorzki, lecz grzał niczym najlepsza whisky. - Napiłbym się czystej wody i byłbym zadowolony jak z wina, gdyby tylko była ciepła. - Z podróży? - Przez nonszalancję przebijał ton podejrzliwości. Bakrell pokiwał głową. - Przez ten deszcz było okropnie. Potrzebuję pokoju na noc. - Możesz sobie wybierać, jeśli tylko cię na niego stać. - Mam pieniądze. - Bakrell sięgnął pod pelerynę i wyciągnął przemokniętą sakiewkę. Zabrzęczały rzucane na szynkwas monety. Zamiast błysku, jakiego Bakrell się spodziewał, na twarzy karczmarza pojawiło się rozczarowanie. - Lepsze niż nic - rzekł. - Wolałbym jedzenie albo świece. Albo wino. - Mam... - W myślach Bakrell przeglądał przedmioty, jakie miał w sakwach na koniu. Nie miał świec i nie zamierzał rozstawać się z dwoma bukłakami wina. - Mam suszone mięso - zaproponował wreszcie. - I sól. Karczmarz rozpromienił się. - Sól? Możesz wziąć pokój na cały obrót księżyców! - Jest w sakwie przy koniu, na zewnątrz. - Na zewnątrz? Nie można zostawiać czegoś tak cennego na dworze. Przepadnie w mgnieniu oka. - Karczmarz pośpieszył do drzwi za kontuarem i krzyknął, żeby ktoś poszedł po konia Bakrella. - I przynieście torby tutaj! Bakrell usiadł, ściskając w dłoniach ciepły kubek. Karczmarz zmrużył oczy. - Skąd jesteś? Czy ja cię tu przedtem nie widziałem? - Zatrzymałem się tu jesienią. Z siostrą. Czekaliśmy na... kogoś. Ogr zmrużył oczy, przyglądając się Bakrellowi. - Przypominam sobie młodzieńca z bardzo szykowną siostrą. On jednak sprawiał wrażenie ciamajdy wystrojonego w piękne szaty. Nie tak jak ty. Bakrell uśmiechnął się ze smutkiem. - Tak, chyba nie jestem do niego podobny. - Tych dwoje wybierało się na równiny w poszukiwaniu Igraine'a. - Karczmarz splunął na podłogę natychmiast po wypowiedzeniu jego imienia. - I oby go znaleźli. Przeklęci heretycy! Bakrell pokiwał głową, a potem w zamyśleniu sączył swój napój. - To on jest przyczyną tego wszystkiego, on i te jego poglądy na niewolnictwo. - Machnął rękoma, pokazując pustą salę. - Nie mam niewolników, którzy by tu pracowali. Zresztą to nieważne. I tak nie ma klientów. Połowa mieszkańców nie ma już nawet domów. - Widziałem tych ludzi na ulicach. Wyglądali, jakby gdzieś się przenosili. Karczmarz ożywił się, snując dalej opowieść. - W mieście nie jest bezpiecznie. Nie ma murów. Ludzkie istoty wjeżdżają, robią, co chcą i odjeżdżają, zanim straż się zbudzi. - Dokąd oni wszyscy pójdą? - Bakrell zaczął żałować, że się zapuścił do Thoradu, choć potrzebował nowin. - Większość zginie na szlakach z rąk ludzi. Ci przeklęci głupcy nawet nie zdają sobie sprawy, jak tam jest. Myślą, że będzie im lepiej, jeśli uciekną. Inni umrą z głodu, kiedy dotrą do Takaru i Bloten i dowiedzą się, że tam też nie są mile widziani. - Ależ w Takarze z pewnością zostaną przyjęci. Rada Panujących... - Rada Panujących! Też mi coś! - Ogr znów splunął z równą niechęcią, jak wtedy, gdy mówił o Igraine. - Siedzą sobie za murami w zaciszu i cieple. Nie obchodzi ich, że ich najbliżsi giną z głodu. Po co mieliby przygarniać więcej ogrów? Bakrell westchnął ciężko, podsuwając kubek do napełnienia. - Jak w tak krótkim czasie mogło dojść do takiego stanu? - szepnął. Nagle ogarnęła go rozpaczliwa potrzeba odnalezienia Khallayne i Jelindry i jak najszybszego opuszczenia gór. Lyrralt stał na brzegu, rozkopując piasek bosymi stopami. Od morza wiała przenikliwie zimna bryza. Piach pomiędzy palcami jego stóp był chłodny i ziarnisty. Dotarcie nad ocean Courrain, wielki akwen na północ od kontynentu, było radosną chwilą. Obozowali w pobliżu już od tygodnia, a mimo chłodu wciąż wielu ogrów schodziło na plażę. Małe rodzinne obozowiska ciągnęły się wzdłuż całego wybrzeża wśród piaszczystych, porośniętych trawą wzgórz. Głosy dzieci, które ze śmiechem i krzykiem bawiły się na brzegu, mieszały się z krzykiem morskich ptaków i hukiem fal. Słyszał wszystko, nie widział niczego