Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Siadaj do stołu, podam ci lunch. Dostaniesz szynkę na zimno i świeżą cebulę. Czekając na posiłek, Shannow rozejrzał się po pokoju. Każdy mebel był starannie wyrzeźbiony i dom sprawiał miłe wrażenie. W rogu stał trójkątny kredens z szybkami oprawionymi w ołów. W środku zauważył pięknie malowane, porcelanowe filiżanki i spodeczki. Wstał i podszedł bliżej. Zerah wniosła jedzenie. - Zeb znalazł je na statku na pustyni - powiedziała. - Prawda, że śliczne? - Wspaniałe. - Lubił ładne rzeczy. - Kiedy zmarł? - Przeszło dziesięć lat temu. Patrzyliśmy na zachodzące słońce siedziąc na kanapie; latem wystawialiśmy ją na ganek. Objął mnie i położył głowę na moim ramieniu. Powiedział: „Piękny wieczór” i zaraz potem umarł. - Zerah odchrząknęła. - Lepiej bierz się za tę szynkę, Jon. Nie chcę się rozczulać. Opowiedz mi o sobie. - Nie ma co opowiadać. Zostałem ranny i znaleźli mnie Wędrowcy. Pamiętam, jak się nazywam, ale niewiele więcej. Potrafię jeździć konno, umiem strzelać i znam Biblię. A poza tym... - wzruszył ramionami i ukroił plaster szynki. - Może masz gdzieś żonę i dzieci. Myślałeś o tym? - Nie sądzę, frey. - Nagle przypomniał sobie jasnowłosą kobietę, chłopca i dziewczynkę. Samuel? Mary? Tak, zgadza się. Ale to nie jego dzieci. Na pewno nie. - A co wiesz o tej ranie? - zapytała Zerah. - Pamiętam pożar. Byłem w pułapce... wydostałem się. - Shannow potrząsnął głową. - Strzały... Potem pojechałem w góry. Chyba znalazłem ludzi, którzy podłożyli ogień. Czy się wstydzą, że popełnili obrzydliwość? - Zabiłeś ich? - Tak mi się zdaje. - Skończył jedzenie i wstał. - Siedź - rozkazała Zerah. - Mam w piecu ciasto. Od dawna nie piekłam ciasta, więc na pewno się nie udało, ale zobaczymy. Tak wiele krótkich wspomnień zagrzebanych głęboko na dnie pamięci... Jak rozsypany naszyjnik pereł, których nie można pozbierać... Zerah przyniosła ciasto nadziewane konfiturą. Było miękkie i wilgotne. Shannow zaśmiał się. - Nie miała pani racji. Ciasto jest pyszne. Uśmiechnęła się, potem spoważniała. - Gdybyś miał ochotę zostać tu trochę, to bardzo proszę. Bóg jeden wie, ile mam roboty. Przydałbyś się. - To bardzo uprzejme z pani strony, ale muszę się dowiedzieć, kim jestem. Wątpię, czy coś sobie przypomnę, siedząc tutaj. Chociaż. .. mógłbym zostać kilka dni, jeśli można. - Strumień nawadniający zagon warzywny zamulił się. Trzeba go odkopać. - Wstała i pozbierała ze stołu. - Z przyjemnością - odrzekł. Gdy wschodzące słońce wyłoniło się zza gór, Apostoł Saul wstał z szerokiego łoża. Jedna z sióstr poruszyła się, druga spała jak zabita. Narzucił szatę, sięgnął po złoty Kamień leżący na nocnym stoliku i szybko wyszedł z pokoju. Wrócił do siebie i stanął przed wysokim, owalnym lustrem. Przyjrzał się uważnie swojej przystojnej twarzy okolonej złocistymi, falującymi włosami sięgającymi barczystych ramion. Bardzo się różnił od tamtego łysiejącego, wątłego i przygarbionego Saula Wilkinsa, który wylądował razem z Diakonem dwadzieścia lat wcześniej. Tak bardzo, że prawie o nim zapomniał. Popatrzył z niesmakiem na ledwo widoczne oznaki starzenia się - drobniutkie zmarszczki wokół oczu, na policzkach i szyi. Potem spojrzał na Kamień wielkości monety. Na czarnym tle pozostały już tylko cztery cienkie, złote linie. Jeszcze wczoraj było pięć. Siostry nie były tego warte, pomyślał. Pod wpływem Kamienia Daniela spełniały jego wszystkie zachcianki. Gdyby pamiętały, co kazał im robić, spaliłyby się ze wstydu. Nakłonienie ich do rozpusty, a potem odebranie im wspomnień lubieżnych igraszek kosztowało go utratę jednej piątej mocy Kamienia. Teraz, w blasku dnia uznał to za marnotrawstwo. - Niech cię szlag trafi, Diakonie! - syknął. Narastał w nim gniew. Ten stary dureń wiedział, gdzie leżą Kamienie Daniela. Dwadzieścia z nich ukrył nawet w swoim pałacu w Jedności. Ale czy je wykorzystał dla siebie? Nie. Trzeba być idiotą, żeby nie chcieć odzyskać młodości i zdrowia. To niesprawiedliwe. Dokąd by zaszedł, gdyby nie ja? - pomyślał Saul. Kto sformował Jeźdźców Jeruzalem i poprowadził ostatnią szarżę na Wzgórze Fairfax? Ja! Kto opracował prawa i przepisy? Ja! Kto stworzył wielką legendę Diakona i zrealizował jego marzenia? Ja! Wszystko ja. A co on mi dał? Jeden maleńki Kamień. Zobaczył przez okno wypalone miejsce po małym kościele i gniew ustąpił. - Sprowadź Kaznodzieję z Doliny Pielgrzyma - polecił mu Diakon. - Po co? - To wyjątkowy człowiek, Saulu. Wilczacy go szanują. - Przecież to tylko zwierzęta. Mutanty! - Mają ludzkie geny. I nie są groźni. Modlę się za nich długo i żarliwie, i za każdym razem widzę Słupy Ognia. Uważam, że Wilczacy mogliby żyć na ziemiach leżących za nimi. Wierzę, że tak chciałby Bóg