Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Był oszołomiony prawdą jej słów. Próbował przymierzyć do siebie jej zarzuty i pasowały jak ulał, przylegając ściślej niż wytatuowana na jego twarzy tygrysia maska. – To prawda – powiedział wolno. – Nie jestem lepszy od ciebie. Nawet gorszy. Ale, na Boga, nigdy nie zamordowałem sześciuset ludzi. – Mordujesz właśnie sześć milionów. – Co takiego? – Może i więcej. Znajdujesz się w posiadaniu czegoś, co jest potrzebne, aby zakończyć tę wojnę i nie chcesz tego udostępnić. – Chodzi ci o PirE? – Tak. – Co to jest; ten pojednawca, te dwadzieścia funtów cudownej substancji, o którą walczą? – Nie wiem. Wiem tylko, że tego potrzebują, ale nic mnie to nie obchodzi. Tak, jestem teraz szczera. Nic mnie to nie obchodzi. Niech mordują się milionami. To nie robi nam żadnej różnicy. Nie dla nas, Gully, bo my stoimy z boku. Stoimy z boku i kształtujemy swój własny świat. Jesteśmy silni. – Jesteśmy przeklęci. – Jesteśmy błogosławieni. Wreszcie się odnaleźliśmy – roześmiała się niespodziewanie i wyciągnęła ramiona. – Przekonuję cię, jakby potrzeba tu było słów. Chodź do mnie, mój kochany… Chodź do mnie, gdziekolwiek jesteś… Dotknął ją i objął ramionami. Odszukał jej usta i przywarł do nich żarłocznie, ale coś kazało mu ją puścić. – Co się stało, Gully, mój kochany? – Nie jestem już dzieckiem – powiedział znużonym głosem. – Nauczyłem się rozumieć, że nic nie jest proste. Nie ma nigdy prostej odpowiedzi. Można kogoś kochać, a zarazem czuć do niego wstręt. – Ty tak możesz, Gully? – Sprawiasz, że brzydzę się sobą samym. – Nie, mój kochany. – Całe życie byłem tygrysem. Ćwiczyłem… uczyłem się… wciąż starałem się wszelkimi siłami, aby stać się jeszcze silniejszym tygrysem, o jeszcze dłuższych pazurach i jeszcze ostrzejszych zębach… szybkim i siejącym śmierć… – I jesteś takim. Jesteś najgroźniejszym tygrysem. – Nie, nie jestem. Posunąłem się za daleko. Wyrosłem z prymitywizmu. Stałem się istotą myślącą. Patrzę w twoje ślepe oczy, moja miłości, której nienawidzę, i dostrzegam w nich siebie. Nie ma już tygrysa. Odszedł. – Nie ma takiego, miejsca, do którego mógłby odejść tygrys. Jesteś osaczony, Gully; przez Dagenhama, przez Wywiad, przez mojego ojca, przez cały świat. – Wiem. – Ale ze mną jesteś bezpieczny. Jesteśmy bezpieczni trzymając się razem. Oboje. Nie przyjdzie im nawet do głowy, żeby cię szukać przy mnie. Możemy wspólnie planować, wspólnie walczyć i wspólnie ich zniszczyć. – Nie, nie będziemy działać wspólnie. – Co to znaczy? – znowu zapłonęła gniewem. – Nadal na mnie nastajesz? To o to ci chodzi? Nadal pragniesz zemsty? No to zaspokój swoją żądzę. Stoję przed tobą. No… zniszcz mnie. – Nie. Skończyłem już z niszczeniem. – Ach wiem, o co ci chodzi – w jednej chwili znowu stała się czuła. – O twoją twarz, biedaku. Wstydzisz się swojej tygrysiej twarzy, ale ja ją kocham. Płoniesz dla mnie tak jasno. Płoniesz poprzez moją ślepotę. Wierz mi… – Mój Boże! Jesteśmy parą ohydnych potworów. – Co ci się stało? – zdziwiła się. Odsunęła się gwałtownie od niego. Jej koralowe oczy błyszczały. – Gdzie jest ten mężczyzna, który obserwował ze mną nalot? Gdzie jest ten bezwstydny barbarzyńca, który… – Odszedł, Olivio. Straciłaś go. Oboje go straciliśmy. – Gully! – Już go nie ma. – Ale dlaczego? Cóż takiego uczyniłam? – Nie zrozumiesz tego, Olivio. – Gdzie jesteś? – wyciągnęła rękę, dotknęła go i nagle przywarta doń całym ciałem. – Słuchaj mnie, kochany. Jesteś zmęczony, wyczerpany. To wszystko. Nic nie jest stracone – słowa same cisnęły się jej na usta. – Masz rację. Oczywiście, że masz rację. Byliśmy oboje źli. Ohydni. Ale to już minęło. Nic nie jest stracone. Grzeszyliśmy, bo byliśmy samotni i nieszczęśliwi. Ale odnaleźliśmy się; możemy się wzajemnie ocalić. Kochaj mnie, Gully. Kochaj mnie zawsze. Na zawsze. Tak długo cię szukałam, tak długo czekałam, karmiłam się nadzieją, modliłam się.. – Nie. Ty kłamiesz, Olivio, i dobrze o tym wiesz. – Na miłość boską, Gully! – Sprowadź „Vorgę” na dół, Olivio. – Mam wylądować? – Tak. – Na Ziemi? – Tak. – Co chcesz zrobić? Jesteś szalony. Tropią cię… czekają na ciebie… obserwują. Co chcesz zrobić? – Myślisz że łatwo mi to przychodzi? – odparł. – Robię to, co muszę zrobić. Wciąż coś mnie gna. Nie uniknie tego nigdy żaden człowiek, a te ostrogi bolą. Bolą jak cholera. Stłumił gniew i uspokoił się. Ujął jej dłonie i złożył na nich pocałunek. – Miedzy nami wszystko skończone, Olivio – powiedział łagodnie. – Ale kocham cię. Zawsze będę cię kochał. Nigdy cię nie zapomnę. * * * – Podsumujmy – powiedział Dagenham uderzając pięścią w stół. – Zbombardowano nas tej nocy, której zdemaskowaliśmy Foyla. Zgubiliśmy go na Księżycu i znaleźliśmy znowu w tydzień później na Marsie. Tam znowu nas zbombardowano. Umknął nam po raz drugi. Od tygodnia brak o nim wszelkich wieści. Zanosi się na następne bombardowanie, nie wiadomo tylko, na którą z Planet Wewnętrznych teraz kolej. Na Wenus? Na Księżyc? Znowu na Ziemię? Któż to wie. Ale wszyscy wiemy jedno: jeszcze jeden taki nalot bez odwetu z naszej strony i jesteśmy zgubieni. Popatrzył po twarzach mężczyzn siedzących wokół stołu. Na tle wyłożonej kością słoniową i złotem Komnaty Gwiaździstej Zamku Presteigna jego twarz, wszystkie trzy twarze wyglądały na skupione. Yáng–Yeovil spuścił oczy, marszcząc przy tym brwi. Presteign zaciskał swe cienkie wargi. – Wiemy również – ciągnął Dagenham – że nie możemy wziąć odwetu nie dysponując PirE, a bez Foyla nie potrafimy ustalić gdzie znajduje się PirE. – Wydałem chyba instrukcje – wtrącił Presteign – aby nie wymieniać nazwy PirE publicznie. – Po pierwsze – warknął Dagenham – jest to narada prywatna. Po drugie, omawiana sprawa wykracza poza prawa własności