Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
— Jesteś właśnie tym, czym chcę, co dla mnie wygodne, jesteś... zwierzęciem, nie — jesteś rzeczą! Zadzwoniła i w tej chwili zjawiły się trzy czarne niewiasty. — Zwiążcie go. Nie próbowałem nawet stawiać oporu. Czarne bestie wyprowadziły mnie wśród chichotu w głąb ogrodu, gdzie na zboczu pomiędzy rzędami winorośli uprawiano grunt pod kukurydzę. Na końcu grzęd leżał pług. Murzynki zaprzęgły mnie do niego każąc ciągnąć skiby, aby same mniej miały do kopania. Niebawem pojawiła się Wanda i przyłączyła się do swoich czarnych niewolnic; popędzały mnie co sił, jakbym był najzwyklejszą szkapą ruskiego chłopa z Podola, albo, co jeszcze gorsze, najpospolitszym w świecie osłem. * * * Gdy następnego dnia usługiwałem jej przy obiedzie, zagadnęła mnie słodziutko: — Przynieś drugie nakrycie, zjesz obiad razem ze mną. A gdy zająłem miejsce naprzeciw niej: — Nie tam, tu całkiem blisko, przy mnie. Jest w jak najlepszym humorze. Nalewa mi sama zupy, swoją łyżką wykrada mi kąski z talerza lub wreszcie kładzie głowę na stole i kokietuje mnie. Na nieszczęście pojawiła się Heydee, na której zatrzymałem nieco dłużej wzrok, gdy podawała mi potrawę. Jej szlachetne, prawie europejskie rysy, wysoka, bujna pierś, jakby z czarnego marmuru wykuta, zainteresowały mnie przelotnie, co nie uszło uwadze despotycznej władczyni. Gdy tylko czarna piękność wyszła z pokoju, Wanda zerwała się dygocąc z gniewu. — Co! Ty się poważasz w mojej obecności spoglądać na inną kobietę? W końcu ona zajmie cię więcej niż ja, bo czarna jest i trochę do diabła podobna... Zląkłem się naprawdę, bo nigdy jeszcze nie widziałem jej tak rozwścieczonej. Pobladła jak płótno i drżała na całym ciele. Wenus królewska jest zazdrosna o swego niewolnika! Chwyta więc bat z kołka, uderza mnie kilka razy na oślep, wreszcie przywołuje Murzynki, przy ich pomocy wiąże mi ręce i spycha mnie po schodach do ciemnego i wilgotnego lochu w piwnicy. Ani spostrzegłem, gdy drzwi się zatrzasnęły i zgrzytnął klucz w zamku... Byłem więc żywcem pogrzebany? * * * Leżę — nie wiem jak długo. Jestem związany jak baran przeznaczony pod nóż. Bez światła, bez powietrza, bez pożywienia i bez wody leżę na wilgotnej słomie i nie mogę nawet zasnąć. Ona może ma zamiar zagłodzić mnie, o ile przedtem nie wyzionę ducha z zimna, które mną trzęsie jak wiatr liśćmi osiny? A może to gorączka? Zdaje mi się, że zaczynam nienawidzić tej kobiety. * * * Czerwona jak krew struga światła przedarła się przez szparę w drzwiach, które niebawem się otwierają; ukazuje się Wanda z pochodnią w ręku, odziana w sobolowy płaszcz. — Żyjesz jeszcze? — pyta, przyświecając z progu. — Przychodzisz mnie zamordować — odpowiedziałem głucho. Postąpiła o dwa kroki i jest już koło mnie, pochyla się, bierze mą głowę w obie ręce. —- Jesteś chory, biedaku, jak złowrogo błyszczą twe oczy... Czy ty mnie kochasz? Domagam się tego od ciebie... I wyjmuje błyszczący sztylet, a mnie ciarki przechodzą od stóp do głowy. Zdaje mi się, że już teraz będzie koniec. Ona jednak tylko przecina powróz krępujący moje ręce i nogi. * * * Pozwala mi teraz co wieczór, po obiedzie, przychodzić i każe sobie czytać rozmaite dzieła, po czym dyskutujemy na ten temat do późna w noc. Zdaje mi się, że ona zmieniła się nareszcie, że wstydzi się tej drapieżności i barbarzyństwa, jakie względem mnie okazywała tak zapamiętale. Jest nader uprzejma i słodka, a kiedy podaje mi rękę na dobranoc tyle z jej oczu promienieje dobroci i tkliwości, że mimo woli zaczynam zapominać o wszystkich cierpieniach i łzach. * * * Czytam jej Manon Lescaut. Odczuwa, zdaje się, związek między powieścią a naszą sytuacją, ale nie odzywa się, tylko od czasu do czasu wybucha śmiechem lub zamyka mi książkę w połowie zdania. — Czy jaśnie pani życzy sobie, bym dalej czytał? — Dziś już nie, lepiej sami odegrajmy niektóre sceny. Mam właśnie dziś schadzkę w Cascine, a pan, panie Sewerynie, będzie mi towarzyszył. — A może pan nie zechce? — Pani rozkazuje... — Nie, nie rozkazuję, lecz proszę — rzekła tak tkliwie i z takim wdziękiem, że sam szatan nie mógłby się jej oprzeć, po czym wstała i położyła ręce na moich ramionach. — Ach te oczy, te oczy, nie uwierzysz Sewerynie, jak bezgranicznie cię kocham... — O, tak — odparłem szorstko — pani kocha mnie tak ogromnie, że aż innemu schadzkę wyznacza... — Czynię to jednak w tym tylko celu, aby ciebie podrażnić — odparła z naciskiem. — Muszę bowiem mieć wielbiciela, żeby ciebie nie stracić nigdy, bo ciebie jednego nad życie kocham — dodała wpijając się ustami w moje usta. — O, gdybym tak mogła wyssać przez pocałunki twoją duszę... Ale czas już... Narzuciła na siebie aksamitny płaszcz, głowę owinęła szalem i wyszliśmy przez werandę na ulicę. — Grzegorz będzie powoził — rzekła do woźnicy, który zaraz się cofnął, a ja wskoczyłem na kozioł, chwyciłem lejce i okładając konie ze złości batem, ruszyłem. W parku Cascine, w miejscu gdzie kończy się główna aleja, Wanda wysiadła. Było już trochę ciemno. Po niebie płynęły rzadkie chmurki, odsłaniając bystro migocące gwiazdeczki. Nad brzegiem rzeki Arno stał człowiek w długim płaszczu czy pelerynie i kapeluszu; patrzył nieruchomo na schody. Wanda podbiegła ku niemu przez zarośla i położyła mu znienacka rękę na ramieniu. Widziałem jeszcze, jak zwrócił się ku niej i ujął ją za tę rękę — potem zniknęli w zaroślach. Godzina strasznej męczarni, nareszcie zaszeleściło coś wśród liści. To oni wracali oboje. Nieznajomy odprowadził ją aż do karetki. W migotliwym świetle latarni ujrzałem bardzo piękną, o łagodnych rysach twarz, okoloną bujnymi, jasnymi włosami