Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Najwidoczniej taka już twoja rola - ratować mnie. - Nie mam zamiaru cię ratować. Już wołam ludzi. - Zdążysz. - Próbowałem ją zahipnotyzować, ale nic z tego. Wiedziała, że przed nią stoi Garik Gagarin, nikt inny. Kiepski ze mnie hipnotyzer. Udaje mi się tylko z tymi, którzy nie są przygoto- wani na spotkanie ze mną. - Nie boję się - powiedziała Aleksandra. - Chwała Bogu! - Od razu się domyśliłam, że cię nasłali. - A ja i tak nie wiem, co to wszystko znaczy. Opowiedz mi. - Zwariowałeś? Jak ci opowiem, nie pożyję nawet trzech minut. Głosy zbliżyły się do drzwi. - Uciekaj! - wyszeptała Aleksandra. - Uciekaj, do cholery! Runąłem korytarzem i zanurkowałem w pierwsze napotkane uchylone drzwi. W tym momencie z pokoju wyszli ludzie i usłysza- łem, jak ktoś spytał: - Nie idziesz? Już rozkładają. - Znudziło mi się to siedzenie - odparła Aleksandra. - Wkrótce pojedziemy do domu. - Oby jak najszybciej. - Coś nie ma w tobie żyłki hazardzisty. Zazwyczaj baby są więk- szymi hazardzistkami niż mężczyźni. - Pierwsze słyszę. - A gdzie jeńcy? - Do Ritki ci się zachciało? Przysunąłem się do drzwi. - Nie twoja sprawa. - Słuchaj, nie kłam. Masz mercedesa? Masz domek? Nie powiedziała o mnie ani słowa. Nie łudziłem się, że to zasłu- ga mojego uroku. Widocznie Aleksandra miała w tym jakiś swój in- teres. A może jej rozmówca nie wchodzi w krąg zaufanych ludzi? Lepiej spełnię prośbę Szejna i przeprowadzę go. Bez sprzymie- rzeńca jakoś nudno. Rozmowa w korytarzu umilkła. Albo Aleksandra odciągnęła rozmówcę, albo weszli do jednego z pokojów. Uchyliłem drzwi. W korytarzu było pusto. Poszedłem szybko w stronę pokoju numer czterdzieści sześć, sta- rając się nie biec - pracownicy mogą się spieszyć, ale chyba nie gania- ją po korytarzach. Pokój numer czterdzieści sześć miał przedsionek. Prawe drzwi były zamknięte, lewe dały się otworzyć. Klamka była wyłamana, jak- by ktoś zapomniał klucza i nawet nie pomyślał o wezwaniu ślusarza. Pokój wyglądał zwyczajnie, nieciekawie. Mogła mieścić się tu księgowość albo dział kadr. W końcu na każdym stadionie pracują ludzie. W pokoju stały dwa biurka, jedno ciężkie, z ciemnego drzewa, na którym stał kałamarz uwieńczony niedźwiedziem z brązu; na dru- gim, zwyczajnym, uczniowskim, leżało grube szkło przyciskające ka- lendarz na rok 1981 i polaroidowe zdjęcie nieładnej kobiety z nie- mowlęciem na kolanach. Okno wychodziło na pustkę przed areną. Przesuwałem tępo wzrok z biurka na okno i zastanawiałem się, gdzie może być przejście do tamtego świata. Kancelaryjna szafa, mimo że była jedynym miej- scem, w którym dałoby się cokolwiek schować, jakoś umknęła mojej uwagi. Dopiero gdy otworzyłem jej drzwiczki, przypomniałem sobie, że przecież hrabia mówił mi o tej szafie. Wewnątrz było ciemno, tylną ściankę zasłaniała sięgająca do sa- mej podłogi zasłona, a raczej wielka brudna szmata, tło ze spektaklu „Katedra Notre Damę"; scena pierwsza - dzielnica nędzarzy. Odsunąłem zasłonkę i zrobiło się jaśniej. Tam były drzwi do świata wojny. Hrabia nie wspominał, jak je otworzyć, ale domyślałem się, że nie będę potrzebował żadnych specjalnych przyrządów. Nacisnąłem pośrodku i drzwi prysły niczym bańka mydlana - przezroczysta bło- na przestała istnieć, otwierając przede mną świat pola bitwy. Poczu- łem falę zapachów życia i śmierci. Tutaj, na stadionie, nie było żad- nych zapachów. Postanowiłem rozejrzeć się, nie przechodząc przez drzwi. Na mój widok hrabia Szejn, ukryty za stertą kamieni, wstał, uśmiechając się przy tym głupkowato, jak człowiek ułaskawiony car- skim dekretem w momencie, gdy już zarzucono mu pętlę na szyję. Nie był sam. Obok niego leżał skurczony z bólu człowiek owinięty w prze- siąknięte krwią bandaże. Wydał mi się znajomy, ale nie byłem pe- wien, miał na sobie posrebrzaną maskę. - Ciebie tylko po śmierć posłać - warknął Szejn. Jego twarz, ocieniona krótkimi ciemnymi włosami, wydawała się biała jak płótno. - Jestem tu pierwszy raz - powiedziałem. - Przepraszam za zwłokę. - Pomóż mi przeciągnąć ciało - polecił gniewnie. - Kto to? - Pomóż mi, do licha! Nie rozumiesz, że w każdej chwili mogą nas nakryć?! Może już nakryli. Zawsze obserwują drzwi. Chwyciłem rannego pod ręce, wywiadowca wziął go za nogi. Człowiek jęknął. Przeciągnęliśmy go przez szafę do pokoju. Szejn upewnił się, że błona znowu zarosła drzwi - ze strefy walk już się tu nikt nie dostanie. Zdjął z rannego maskę. To był Kania. - Czemu pan go tu przyciągnął? - Załóżmy, że nie chciałem, by ostatni weteran zmarł w niesławie. Jawne kłamstwo, nigdy przedtem nie zauważyłem w nim ani krzty altruizmu. Szejn zmęczony siadł obok nieprzytomnego Kani na podłodze. - Proszę siąść na krześle. - Odzwyczaiłem się. Tak mi dobrze. Zaraz odpocznę... A już myślałem, że zabłądziłeś albo cię złapali. I powiesz im, kim są twoi pomocnicy. - Nie mam pomocników. - Łatwo to mówić w wesołej kompanii, ale my umiemy wyciskać z ludzi zeznania. - Ma pan tu przyjaciół? * Szejn odpowiedział pytaniem: - Spotkałeś kogoś? - Musiał wyczuć moje wahanie, bo dodał: - Mnie nie musisz się bać, chyba udowodniłem, że nie zdradzę. - Może nie miał pan dotąd okazji? - Okazja zawsze się znajdzie - uśmiechnął się