Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

— Ale, moja Brzozosiu, nuż to jaki zwodnik i żartowniś, co się tylko chce naśmiać z biednej dziewczyny. — Jezu Chryste! Cóż bo ty, Franiu, gadasz, a któż by to mógł pomyśleć, z ciebie! z tej malinki! z tego złotego jabłuszka! z tego aniołka! Frania rozśmiała się, rzucając na szyję Brzozosi. — Nie psuj mnie, proszę — odezwała się wesoło. — Dzieciństwa bo ci się snują po głowie, Franiu moja; ja mu dobrze w oczy patrzałam, to młode i dobre jakieś chłopczysko... No... i kabała sześć razy wypadła Taki musisz być grafinią! Pomimo że hrabia Sylwan dał sobie uroczyście słowo nie jeździć mimo Wulki, trafiało się jakoś zawsze, że tamtędy szła droga w tysiące miejsc, do których koniecznie jeździć musiał. Kilka razy jakoś nie uważając zabłądził na tę drożynę, a raz koń znowu był tak zmordowany, że zsiąść musiał z niego i pieszo przejść przez lasek. W oddaleniu mignęła mu się biała sukienka pomiędzy brzozami i naświstując na psa, nawołując go, choć z sobą nie wziął z domu, Sylwan puścił się żywo w kierunku różowo- białego zjawiska. Trafił tylko na Horpynę; Frania bowiem postrzegłszy to natręctwo, wolała wybrać inną drogę, niż spotkać się z nim wśród lasu. Sylwan, zakręciwszy się po brzeźniaku, zawrócił się za nią i naturalnie wreszcie spotkać ją musiał. Powitali się jak dawni znajomi, chociaż Frania widocznie mocno była wzruszona, a Sylwan dosyć zniecierpliwiony. — Dobry wieczór pani. — Dobry wieczór panu. — Pani tu znowu na przechadzce? — Tak; to bliziuchno od domu, najczęściej tu wychodzę. — Jakże się ma pan rotmistrz? — Mój ojciec? dziękuję panu bardzo, zdrów zupełnie; pojechał dziś do plebanii i właśnie czekam na niego, bo ma tędy powracać. Skrzywił się trochę Sylwan; ale korzystając z chwili, wesołą począł rozmowę. Frania, proste dziewczę, ale nie brakło jej dowcipu; a przy odrobinie życia dwoje czarnych biegających młodych oczu jakże są wymowne, gdy im i białe ząbki, i uśmiech, i ruchy, i wszystko, co je otacza, dodaje wdzięku i wyrazu! Słyszymy nieraz to nawet, czego te oczy nie mówią. Sylwan, który ten romans poczynał w projekcie ukończenia go i uczynienia bardzo nieceremonialnym a poufałym, dziwił się sam sobie, że onieśmielał przy dziewczęciu, które otaczał urok jakiś niepojęty dla niego. Gniewał się na szacunek, którego nie mógł nie czuć dla niej. Tego wieczora zaczęli i skończyli od pan i pani, i obojętnej całkiem rozmowy, gdy wózek pana Kurdesza zaturkotał w samą porę z daleka. Frania pozostała na miejscu na drodze; Sylwan dosiadł angielki i puścił się w cwał ścieżką poboczną, aby uniknąć spotkania ze starym rotmistrzem, o którego zdrowie przed chwilą tak się czule rozpytywał. Franię to oburzyło nie bez przyczyny; nie pojmowała, dlaczego chciał robić tajemnicę z przypadkowego spotkania i chwilowej rozmowy. Wkrótce, turkocząc coraz bliżej, wózek się ukazał nareszcie ze spasła Chorążanką, poważnie idącą w hołoblach, i rotmistrzem, który wedle zwyczaju sam jadąc powoził. Ujrzawszy córkę, zatrzymał się stary, posunął trochę, poprawił siano i wskazał jej miejsce przy sobie. — Pewnieś się nalatała dosyć, musisz być zmęczona — rzekł łagodnie — siadaj, to cię do domu odwiozę. — Ja bym poszła piechotą, kochany ojcze! — Siadaj no, siadaj! ceregielów nie rób. Chorążanka jeszcze i nas dwoje pociągnie. I Frania lekko skoczyła do wózka, sadowiąc się przy ojcu. Po zapytaniach o plebana, o drogę, o dom i robotników koło domu, których Franka widziała, wypadło coś powiedzieć o panu hrabi, bo właśnie dlatego, że on robił tajemnicę ze swej wycieczki, ona jej ścierpieć nie mogła. — A wiesz, tatku! kogo już drugi raz spotykam w brzezinie? — O! kogóż? wilka czy zająca? — A! proszę zgadnąć. — Psa albo wilka? co? — rzekł stary, śmiejąc się. — Ale nie! — śmiała się Frania — wcale coś innego; proszę zgadnąć koniecznie. No! kogoś z sąsiadów... z sąsiadek... ale nie z bliskich. — Starego czy młodego? — zagadnął Kurdesz. Frania mimowolnie się sczerwieniła. — Młody! — odezwała się ciszej. — O! to sęk, nie zgadnę; mów lepiej od razu, bo się nie ofiaruję liczyć wszystkich młokosów, co ci na przełaj zabiegają. — Otóż spotkałam... hrabiego Sylwana. — Co? z Denderowa? Stary zagryzł wargi, zamyślił się, a wzrok jego ożywiony zwrócił się na córkę. Potem pocałował ją w czoło. — Bóg zapłać! — rzekł — za to, że mi mówisz szczerze, co cię spotka, bo trzeba wiedzieć, moje serce, że to nie bez kozery. Panicz tędy nie ma nigdzie drogi i przysięgnę, że podjeżdża umyślnie. — Jak to? dlaczegoż by? — Ba! dla twoich ładnych oczek, moja Franko! Ale ostrożnie z paniczami tego kalibru! ostrożnie! Frant wyrachował, żeby się ze mną nie spotkać; a mówiłże z tobą? — A jakże, i dość długo. — I gdym najeżdżał... — Obrócił się ścieżką w las. Kurdesz pokiwał głową i uśmiechnął się. — Mądry on — rzekł z cicha — ale i ja niegłupi. Ho! serce, nie darmo wpadłaś mu, widzę, w oko; a że kawaler ożenić by się nie chciał, starać się nie raczy. Chciałby ciebie cichaczem rozkochać, a potem porzucić, jak to oni umieją. Ale zobaczymy, co z tego będzie. — Jak to ojcze? — spytała śmiało naiwna Franka — mógłżeby on tak podle, tak nikczemnie... — Słuchaj, dziecko! — rzekł stary z wyrazem głębokiego uczucia — ty tak znasz świat, mospanie, jak ja wiem, co się na księżycu dzieje