Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Wśród odpadków znalazło się trochę osobistych rzeczy z jej młodości, które przechowywała w pudełku na kapelusze przewiązanym przegniłą teraz, atłasową wstążką. Pod wstążkę wsunięta była mała karteczka z pozłacanymi brzegami, na której zgrabną dziewczęcą rączką napisano: To pudełko należy do Jane Kruk Nie otwierać 1910 Papa odczytał to na głos i, obojętnie chrząkając, cisnął pudełko, nie otwarte, do beczki z resztą śmieci. Zanim zdążyłem wyratować tajemnicze pudełko i jego zawartość, Papa opróżnił półgalonową puszkę metylu nad wszystkim i już pocierał zapałkę o maskę chevy'ego. Pstryknął zapałkę do beczki i obserwowałem, jak moje szansę na przejrzenie kiedykolwiek zawartości cudownego pudełka — szmaragdowozielonego ze złotymi paskami, na którego wieczku wytłoczona była złota korona, między trzema skrzyżowanymi, fioletowymi piórami, i chorągiew u góry, na której napisane było Dom Trzech Piór przytrzymywana z obydwu stron przez ukośne włócznie, i z napisem u dołu, wytłoczonym wspaniałym półtłustym gotyckim drukiem, mówiącym Najznakomitsi kapelusznicy od ponad pięćdziesięciu lat — płoną z hukiem. Potem Papa odszedł, a ja stałem tam, czując ciepło pieca do spopielania śmieci różowiące mi policzki i wdychałem oszałamiający, gryzący 201 diabelnie obce —jego chłodnej, szorstkiej ludzkiej ręki na mojej, drżącej i pulsującej. Tylko, powiedzmy, przez około cztery sekundy, a potem klepnął ją lekko i ześlizgnął się z maski chevy'ego. Ja siedziałem tam dalej, w szumiącej ciemności, trzęsąc się całą istotą, słysząc, jak ciężkimi krokami idzie przez podwórko, słysząc brzęk wiadra, chlupot wody w korycie, gdy je napełniał, ponownie kroki i ssssyczenie, gdy opróżniał wiadro do beczki. Nawet popiół śmierdzi" chyba usłyszałem, jak mamrocze, gdy dźwięk oddalających się kroków zamierał w mroku nocy. Po chwili, gdy drżenie ustało, także ześlizgnąłem się z maski i podszedłem do pieca. Zaglądając do środka, wciągnąłem nosem powietrze. Nic nie poczułem, lub raczej zapomniałem poczuć cokolwiek, gdyż okrągła twarz księżyca śmiała się ze mnie z dna beczki, odbita w brudnej, popielatej zupie. Wyczerpany, pobiegłem do chaty. XVII Słońce wstało i obudziło koguta. Kogut zakukurykał i obudził dzikiego psa. Pies za-a-a-awył i obudził kruki, które wzniosły się w powietrze i lecąc nisko, zaczęły się wydzierać: „kra-kra-kra", dopóki nie obudziły całej pieprzonej doliny. Dziwne, że zawsze jest okres dozwolonych polowań na kruki. Wyczołgałem się z łóżka, z umysłem przemienionym w rzeźnię -Oskubane ptaki z wielkimi żółtymi dziobami padły ofiarą mego topora-W głowie pulsowało mi „kra-kra-chlast", „kra-kra-chlast" krwawych porannych myśli. Ubrałem się i wszedłem do głównej izby, prześlizgując się obok pokoju Papy, tak by go nie zbudzić, mając cholerną nadzieję że minął mu czarny nastrój ostatnich dwu dni. Moje zapalenie spojówek — coś rodzinnego, ze strony Papy — nie mogło być bardziej uciążliwe niż tego kurewskiego poranka. Tak bardzo obolałe, swędzące i opuchnięte były moje oczy, aż wyobraziłem sobie* że Piaskowy Dziadek umarł i w zastępstwie powołali Musztardowego Dziadka. Przecierałem skorupki śluzu, idąc po omacku w kierunku balii, czując, jakbym zamiast powiek miał języki kotów. Zanurzyłem chusteczkę w wodzie i odchylając głowę, położyłem mokrą tkaninę na oczy, dotykając delikatnie i pocierając gałki, czując chłód sączący się przez powieki. Jeżeli nie jedna rzecz, to sto innych" pomyślałem. „Zważone na wadze i uznane za niewystarczające. Wada i Deformacja. Skaza i Usterka. Kalectwo, Nieprzystosowanie i Dolegliwość. Czy ta nędzna zgraja zawsze będzie kuśtykała obok mojej nogi, teraz i później, aż do grobu, na zawsze pozostając żałosnymi psami moich dni?" smuciłem się współczując sobie serdecznie. „Jak mogę rozpocząć świętą wojnę" -^ biłem się wolną ręką w zapadniętą pierś — „gdy mój mundur ma więceJ szczelin niż pieprzona zbroja?" Potrząsnąłem żałosną ręką w kierunki niebios. !:¦¦ 205 Boże, co za poranek. Wytarłem paskudztwo z oczu, rozmiękczone mokrym kompresem, i. mrużąc oczy i mrugając, rozejrzałem się po raz pierwszy dokoła. Wszystko było tak, jak być powinno. Wszystko było tak, jak być powinno, oprócz... Na stole, kilka łokci przede mną, wznosząc się o dobrą stopę nad moją głowę — a ocieram się o pięć i pół stopy — sześć, gdybym mógł stanąć prosto — stała budowla z kart. Tym razem Papa przeszedł samego siebie, gdyż był to kolos zaprawdę straszliwej wysokości. Jednakże jego podstawę stanowił kwadrat o boku z zaledwie pięciu kart, ustawionych, oczywiście, wzdłużnie. Liczyłem, stojąc nieruchomo w miejscu, oddychając, lecz nie oddychając, bojąc się nawet patrzeć zbyt intensywnie —- dokładnie dwadzieścia pięter, ustawionych jedno na drugim, tworzących pełne cztery stopy strzelistego monolitu — to jest siedem łaskoczących niebo stóp, jeżeli dodamy wysokość stołu, zaledwie dwanaście cali odstępu między najwyższym piętrem a cholernym pieprzonym sufitem! Czy potraficie sobie wyobrazić, ile potrzeba kart do skonstruowania budowli tak wielkiej w pionie? Czy wyobrażacie sobie, jak delikatna, jak skłonna do zawalenia się była ta wieża? Czy wyobrażacie sobie, jak ta budowla pragnęła runąć? „Nie zamierzam być w pobliżu, gdy będzie się waliła" pomyślałem, gdy wspomnienia o matce, martwej i rozgniecionej na północnej ścianie, zalały mi umysł. I w tej samej chwili ogromna zielona mucha wleciała przez drzwi chaty i, głośno brzęcząc, uderzyła w sam środek budowli. Dzieło Papy runęło pod siebie, implodując, rozpłaszczając się piętro za piętrem, waląc się w ponury sposób — z zimną symetrią i tragiczną > nieuchronnością, która sprawiała, że stałem zesztywniały, chociaż waliła się z hukiem. Patrzyłem przerażony, lecz to, co słyszałem, słyszałem | niedowierzając! * Wieża z kart waliła się z odgłosem rozłupywanego drewna, po którym nastąpiło przepotężne „trza-a-a-ask", od którego dosłownie zatrząsł się cały cholerny dom, papierowe karty opadały na jedną kupkę na stole. A potem... A potem cisza, całkowita i absolutna cisza