Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Nikt jednak nad nią nie stał. Siadła, podpierając się rękoma. Tunika była mokra i oblepiona piaskiem, czuła go nawet między zębami. Była sama. Jak okiem sięgnąć, nikogo nie dostrzegała. Parę minut obserwacji wystarczyło, by upewnić się, że nie jest to ta sama plaża, z której uciekli. Po lewej, patrząc ku wydmom, w sporej odległości, wisiała szara zasłona, jakby dym z tysiąca ognisk. Rozciągała się od morza w głąb lądu, jak tylko daleko była w stanie sięgnąć wzrokiem, i ukrywała wszystko, co za nią leżało. Przebyli barierę! Była na zewnątrz! Podniosła się na kolana, chcąc zobaczyć jak najwięcej z tego nowego dla niej świata. Piach plaży pokrywała w niedalekiej perspektywie sztywna trawa, dalej krzewy… Nigdzie nie unosiły się charakterystyczne opary bagienne. Gdzie Simond? Samotność, która była stanem komfortowym, gdy bała się Affrica i wielu innych, zmieniała się w niepewność… Gdzie on się podział? Jego nieobecność napawała ją strachem… Czy to dlatego, że była z rasy Tor? Czyżby nienawiść do mieszkańców trzęsawisk była tu aż tak silna, że po uratowaniu jej życia stwierdził, iż wyrównał dług i odszedł, nie mając ochoty na dalsze jej towarzystwo? Ze smutkiem przeszła nad tym do porządku. Może i sam Koris wstydził się swego mieszanego pochodzenia, a jego syn wychowany był podobnie? Może ta domieszka krwi czyniła ją w oczach innych kimś gorszym, podobnie jak wśród Tor nie uznawano żadnej innej krwi? Ona zaś była Tor przynajmniej dla niego… Oparła głowę na dłoniach i postarała się uporządkować myśli. Możliwe, że stało się to, przed czym ostrzegała Xactol: odcięła się całkowicie od przeszłości, decydując się na pobyt w miejscu, gdzie jednak była nie dość że intruzem, ale jeszcze ogólnie pogardzanym intruzem… Pierwszy raz od dnia wczorajszego pomyślała o Mafrze. Czy ktoś poza Unnanną poważył się podnieść na nią rękę… A jeśli nie, to jaki był ostateczny wynik jej pojedynku z tamtą… Przez chwilę zapragnęła odwrócić to wszystko i znów znaleźć się w Domostwie w noc poprzedzającą jej wyprawę na spotkanie z siostrą piasku. W końcu opanowała się. Rozpamiętywanie przeszłości nie miało sensu: nikt nie był w stanie cofnąć czasu, by jeszcze raz dokonać wyboru, skoro ruszył już drogą obraną pierwotnie. Podjęła decyzję i musi z nią żyć… lub umrzeć. Rozejrzała się wokół — morze było puste, nie oczekiwała zresztą stamtąd żadnej pomocy. Poczuła głód. Słońce przesunęło się już dobrze na zachodnią część nieba. Nie miała nawet noża… Kto wie, ile niebezpieczeństw czyha na człowieka w takim miejscu po zapadnięciu ciemności? Próba wstania zakończyła się upadkiem. Była zbyt wycieńczona i głodna, by utrzymać się na nogach. Doszedł jeszcze jeden problem: pragnienie, które dawało znać o sobie coraz natarczywiej. Przypomniała sobie też o oszustwie Wypełnienia. Ciekawiło ją, jak zareagował na to Klan. Podciągnęła kolana pod brodę i objęła je ramionami, kuląc się, gdyż wiatr stawał się coraz zimniejszy. Był to chłód, z jakim nigdy się nie spotkała w Tormarsh. Czy coś zmieniło się w jej życiu na lepsze, czy mogło? Bez wątpienia korzystne było to, że wydostała się z zasięgu Affrica i reszty… Że nie dosięgnie jej wściekłość i zemsta Klanu, który dowiedział się, że nie nosi w sobie dziecka. Miała też pewną wiedzę, którą otrzymała od Xactol. Nie umiała jej jednak użyć, a teraz na stałe odcięta od Xactol — nie mogła się już niczego więcej dowiedzieć. Gdzie się udać? Poszukać schronienia, żywności, wody… Co… — Hej! Błyskawicznie uniosła głowę. Przez krzewy przedzierał się w jej kierunku jeździec z gołą głową… Simond! Udało się jej wstać i odpowiedzieć, choć był to głos cichy i drżący… — Simond! Poczuła się tak, jakby coś twardego i ciężkiego pękło w niej i zachwiała się. Nie była sama! Nie porzucił jej! Koń spokojnie stąpał po plaży… za nim dostrzegła drugiego. Simond zeskoczył z siodła, obsypując ją piaskiem i nagle znalazła się w jego objęciach. Była zdolna jedynie zapamiętale powtarzać jego imię, czując jednocześnie, jak on unosi ją w swoich ramionach. — Wszystko w porządku! — usłyszała jego głos. — Musiałem iść. Potrzebowaliśmy koni, a niedaleko stąd jest strażnica. Wróciłem tak szybko, jak mogłem. Udało jej się opanować. — Simond! — zdołała spojrzeć mu w oczy; nie odkryła w nich kłamstwa. — Jestem z Tormarsh. Nie wiem, jak przedostałeś mnie przez barierę, którą zbudował przeciw nam twój lud, ale pozostałam Tor. Czy twoi rodacy przyjmą mnie? — Tak, Tor wybrali wrogość wobec nas — odparł nie unikając jej oczu — ale my nigdy nie czuliśmy jej wobec nich. Ja też jestem półkrwi Tor, a Koris, mój ojciec, sprawił, że w Estcarpie ta właśnie krew stała się błogosławieństwem. Nie przekleństwem i wszyscy dobrze to tutaj wiedzą. Władał toporem Volta, który od niego samego otrzymał i jemu Estcarp głównie zawdzięcza, że nie stał się ofiarą tych, którzy gorsi są od najgorszych wilków. Tor nie kojarzy się tu źle… Dziwne jest coś innego: znasz moje imię, chociaż nigdy dotąd się nie spotkaliśmy, a ja nie znam twojego. Czy ufasz mi na tyle, by uwierzyć już teraz w moją dobrą wolę? Jego twarz rozjaśnił uśmiech. Ze zdumieniem stwierdziła, że też się uśmiecha. — Jestem Tursla… Tursla z… nie, już nie z żadnego Domostwa czy Klanu… muszę się nauczyć, kim jestem. — To nie będzie trudne — przytaknął. — Są tacy, którzy z chęcią ci pomogą. — W to nie wątpię — odparła z przekonaniem, uśmiechając się