Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Odparł, że myśl ta jest niejaką pociechą i wyszedł, by ostatni wieczór przed rozłąką, co miała trwać wiele miesięcy, spędzić w towarzystwie swej żony. Bowiem mimo swego rozwichrzenia Bunter nie pobłądził w swym małżeństwie. Poślubił damę. Prawdziwą damę. Była ona przy tym przemiłą kobietą. Wiedziałem, co przeszli, i po prostu nie miałem słów podziwu dla jej dzielności. Jakoż do dzielności, co zmaga się codziennie z twardą, powszednią troską, jest zdolna tylko prawa kobieta — tego pokroju, który nazwałbym nieustraszonym. Rozłąkę tę ze swą żoną odczuwał ,,czarny mat” dużo dotkliwiej niż wszystkie poprzednie, co zdarzały się w minionych latach niedoli. Ale ona była nieustraszonej duszy i mniej okazywała cierpienia na swej słodkiej twarzyczce niż kruczowłosy, podobny do korsarza, lecz pełen godności oficer „Szafiru”. Być może, iż jej sumienie mniejszej doznawało rozterki niż sumienie jej męża. Rzecz prosta, iż jego życie nie miało dla niej tajemnic; ale sumienie kobiece jest poniekąd więcej pomysłowe w wynajdowaniu słusznych i przekonywających rozgrzeszeń. Zależy to również w znacznej mierze od osoby, która ich potrzebuje. Umówili się, że ona nie pójdzie do doków, by zobaczyć, jak on będzie odpływał. — Dziwię się, że chcesz w ogóle patrzeć na mnie — rzekł ten przewrażliwiony człowiek. A ona się nie zaśmiała. Bunter był bardzo wrażliwy; ostatecznie opuścił ją niemal szorstko. Zdążył na pokład w porę i wywarł zwykłe wrażenie na pilota rzecznego, co w połamanym kapeluszu słomkowym wyprowadzał „Szafira” z doków. Był on bardzo uprzejmy dla pełnego godności, niezwykle wyglądającego, starszego sternika: — Odrobineczkę przyciągnąć liny, Mr. Bunter; dziękuję panu — Mr. Bunter; proszę pana bardzo. — Pilot morski, który opuścił „klejnot między okrętami”, podążający spokojnie w dół Kanału Doverskiego, wyraził się do swych przyjaciół, iż w tej podróży starszym sternikiem na „Szafirze” jest człowiek, którego, sądząc z przelotnego wrażenia, nie jest wart stary Johns. Nazywa się Bunter. Ciekaw też jestem, skąd się wziął. Nie widziałem go jeszcze na żadnym okręcie, przy którym zdarzyło mi się być pilotem w ostatnich latach. To człowiek, którego się nie zapomina. Nie podobna. A przy tym doskonały marynarz. Cóż, kiedy stary Johns będzie mu suszył głowę! Chyba, że ten stary dureń zlęknie się go — bo nie wygląda on na człowieka, który pozwala kpić ze siebie i nie da poznać, co o kimś myśli. A właśnie tego stary Johns będzie się lękał więcej, niż czego innego. O wydarzeniach tej podróży nie warto wspominać, gdyż wszystkie, zaprawdę, nikną w porównaniu z przygodą spirytystyczną, która zdarzyła się, jeśli nie samemu kapitanowi Johnsowi, to jego okrętowi. Była to podróż zwyczajna; załoga była zwyczajną załogą, a pogoda nie przedstawiała nic szczególnego. Spokojny, rozważny sposób postępowania „czarnego sternika” wniósł trzeźwość w życie na okręcie. Nawet podczas silniejszych podmuchów wiatru wszystko odbywało się wcale spokojnie. Przydarzyła się tylko jedna przykra wichura, co dała sporo do czynienia przez całą dobę. Okręt minął już Przylądek Dobrej Nadziei i znajdował się po drugiej stronie wybrzeża afrykańskiego. Na wysokości tegoż przylądka morze bywało kilkakrotnie mocno burzliwe. Nie wynikły jednak stąd znaczniejsze szkody prócz niemałego potłuczenia kruchych przedmiotów w kredensie i w salonie. Mr. Bunter, wielce poważany na pokładzie, spotkał się z obelżywym obejściem Oceanu Południowego, który wywaliwszy drzwi do jego kajuty niby zbrodniczy włamywacz uniósł ze sobą kilka przedmiotów codziennego użytku, a wszystkie inne doszczętnie przemoczył. Później, ale tego samego dnia, Ocean Południowy dał się we znaki „Szafirowi” w taki nieokiełznany sposób, iż dwie szuflady, pomieszczone pod posłaniem Mr. Buntera wypadły zupełnie rozsypując wszystką swą zawartość