Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
- Oczywiście. Wziął kartkę papieru i wyciągnął z glinianego kubka ołówek. Czarny ogryzek - taki, jakim pisał swoje wiersze, taki, jakiego używał Thomas Wolfe. Ojciec Jenny wstał i zaczął się przechadzać. - Co mam napisać? - spytał Carson. Pociągnął trzy razy z butelki i otarł rękawem twarz. Usiłował powstrzymać drżenie rąk. Nie udało się. - Napisz, że to nie jej wina. Że zrobiłeś coś okropnego, niewyobrażalnego. I że nie daje ci to zasnąć. Zżera cię w dzień i w nocy, rozdziera na strzępy. To nie jej wina. Ty ponosisz całą odpowiedzialność. I oddałbyś wszystko, byle to się nie wydarzyło. - Tak, tak - mamrotał Carson, pisząc. - Napisz to. Bazgroły Carsona były zazwyczaj czytelne tylko dla niego. Ale gdy wyobraził sobie nieszczęsną dziewczynę leżącą na szpitalnym łóżku, starał się powstrzymać drżenie rąk. Pisał powoli, starannie. Każde słowo płonęło na papierze niczym czarny ogień. Dopiero gdy napisał ostatnie zdanie i postawił pełen zawijasów podpis, uświadomił sobie, że karoliński akcent tego człowieka osłabł, prawie zanikł. Zmarszczył brwi. Chwileczkę, pomyślał. Ten prostak użył słowa „niewyobrażalne”? Spojrzał na to, co właśnie napisał. O Boże, nie... Świszczący oddech uwiązł mu w gardle. Odwrócił się powoli, po policzkach płynęły mu łzy. Zrozumiał. - Pan jest lekarzem Megan - szepnął. - Pan ją ma. Mężczyzna wyrwał mu list palcami w gumowej rękawiczce i odezwał się zupełnie innym głosem, pozbawionym akcentu, całkowicie spokojnym i racjonalnym. - Kiedy napominasz kogoś, aby ukarać jego grzech, sprawiasz, że to, czego pożąda, roztapia się. Każdy śmiertelny byt jest tylko tchnieniem wiatru. Carson krzyknął i uskoczył, gdy poczuł na kolanach chłód lodowatego płynu. - Nie! Podskoczył, rozpaczliwie usiłując strzepnąć z siebie benzynę. Tuż nad uchem usłyszał pstryknięcie zapalniczki. Zaczął krzyczeć. Rozdział 22 Szalona Megan nie jest już szalona. Jest wkurzona. Ściska w ręce pudełko plastikowych sztućców, stojąc w zagłębieniu mrocznego korytarza w połowie drogi do kaplicy. Blade światło księżyca wlewa się przez zakratowane okna i tworzy geometryczne wzory na brudnej posadzce. Megan przemknęła się do mrocznej wnęki, po czym przytuliła do ściany, nasłuchiwała. Jest! Usłyszała szuranie i stukot przeklętej laski starca. Może też szelest oddechu, trzepot skrzydeł. Po czym doszła do wniosku, że nie ma znaczenia, czy on żyje w tym okropnym miejscu czy też w zakamarkach jej wyobraźni. Mógł ją zabić. Zniszczyć jej umysł strachem. Kolejne szuranie, kolejny stukot. Wciągnęła powietrze i zamknęła oczy, stojąc całkiem bez ruchu. To nie szaleństwo. To starzec. Jest prawdziwy. Cholera. Tuż obok. Ale gdzie? Gdzie on, do cholery, jest? Urywany oddech zaraz koło niej. Jego oddech. Megan przylgnęła do ściany i zaczęła w milczeniu przypominać sobie składankę Janis Joplin, utwór po utworze. Zapłakała bezgłośnie przy „Me and Bobby McGee”, po czym odzyskała odwagę, gdy doszła do „Down on Me”. W końcu chłód zmusił ją do ruszenia się z miejsca. Zimne powietrze, w którym czuło się odór rozkładu, wirowało wokół niej, a zęby zaczęły szczękać jej tak głośno, że musiała przygryźć język, żeby się uspokoić. Po dziesięciu długich minutach dotarła do kaplicy i wkradła się do środka cichutko, zaglądając w cienie za drzwiami. Nic. Ani starców, ani duchów. Omijając z daleka trumnę, pospieszyła ku ołtarzowi i wsunęła się za ciemnoczerwoną kotarę. Zatrzymała się, nasłuchując; brak kroków, stuków, chrzęstu obroży, straszliwego zawodzenia. Nic. Megan uśmiechnęła się, kładąc ręce na ścianie. Płyty gipsowe. Pamiętała dzień w domu ojca kilka lat temu. Spotykał się wtedy z kobietą, która miała trójkę dzieci. Jak zwykle myślał o tym, żeby się z nią ożenić, i posunął się nawet tak daleko, że zamówił ekipę remontową, żeby podzielić sypialnię na dole na dwa mniejsze pokoje. Ale w połowie robót zerwał z nią i budowy nigdy nie dokończono. Ale Megan zapamiętała murarzy przecinających bez trudu płyty gipsowe niewielkimi piłami. Wyciągnęła z pudełka plastikowy nóż. Był mały - prawie jak zabawka - i przez moment poczuła beznadziejność całego planu. Ale po chwili zaczęła ciąć. Tak! Po pięciu minutach wyryła w ścianie małą szczelinę. Nóż okazał się nadspodziewanie ostry. Wyszeptała krótką modlitwę dziękczynną, zakładając, że jeśli Bóg istnieje, to na pewno ma poczucie humoru i nie powinien mieć nic przeciwko temu, że okazała Mu wdzięczność za pomoc w wydostaniu się z kościoła. Po kwadransie zaczęło jej iść całkiem nieźle. Po czym w jednej chwili ząbkowane ostrze stało się gładkie i tępe. Schowała nóż pod pulpit i wzięła następny. I znów zaczęła ciąć. Ale przy pierwszym ruchu jęknęła z niewiarygodnego bólu, jaki przeszył jej rękę. Upuściła nóż i dotknęła delikatnie swojej dłoni. Wybrzuszenie na rączce pierwszego noża otarło jej skórę w samym środku linii życia. Megan przyłożyła dłoń do policzka i poczuła wilgoć krwi lub płynu surowiczego z pękniętego pęcherza. Sycząc z bólu, oparła głowę o gipsową ściankę i wdychała kamienno-wilgotny zapach, który przypomniał jej Joshuę. Czasami malował na gipsowych płytach, ten ostry aromat przypominał więc jego pracownię. Łzy napłynęły jej do oczu. Nie, powiedziała sobie. Nie myśl o nim. Nie potrzebujesz go. Nie potrzebujesz nikogo. Świetnie dajesz sobie sama radę. Podparła jedną rękę drugą i nacisnęła mocno. Czekając, aż ból zelżeje, zmierzyła szczelinę w ściance. Jakieś siedem cali. A więc osiem albo dziewięć noży powinno wystarczyć, żeby wyciąć dziurę, przez którą się prześlizgnie. Ile czasu to zajmie? Cztery godziny? Pięć? Tyle tylko, że nie wzięła pod uwagę dwóch rzeczy. Po pierwsze, jej prawa ręka jest bezużyteczna; przede wszystkim z powodu okropnego bąbla, ale też ze względu na skurcz pomiędzy mięśniami dłoni i przedramienia. Po drugie, usłyszała samochód wjeżdżający na długi, wysypany żwirem podjazd przed budynkiem. W panice Megan zgarnęła noże i wsunęła je pod pulpit, po czym zdmuchnęła gipsowy pył z podłogi wokół szpary. Sama szczelina była ukryta za aksamitną kotarą. Rozległo się skrzypienie automatu otwierającego drzwi do garażu, ale nie słyszała starca. Najwyraźniej zasnął. Chyba, że czekał na nią w korytarzu. Albo pod jej łóżkiem. Albo w jej łóżku. Megan wybiegła z kaplicy i popędziła przez korytarz, trzymając się w cieniu. Gdzieś daleko w budynku trzasnęły drzwi. Rozległy się kroki. Na czworakach zajrzała do swojej króliczej nory. Kroki słyszała gdzieś za sobą, ale się zbliżały. Nie szuranie, tylko zdecydowane kroki. Kroki człowieka, który myśli o wszystkim. Nasłuchiwała, ale z jej pokoju nie dobiegał żaden dźwięk. Wzięła głęboki wdech i wpełzła ponownie do dziury