Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

– Drewno staje się dzięki temu również twardsze – wtrącił stojący za ich plecami Ngangata. Przed chwilą wrócił z polowania, a jego łupem był nie dębowy pal, tylko młoda antylopa. Właśnie zapadły ciemności, więc w oddali odezwały się wilki, którym od czasu do czasu wtórowało pohukiwanie sów. Niebo było bezchmurne, więc powietrze szybko ostygło i wszyscy skupili się wokół ognia dającego miłe ciepło. Tylko Brat Koń i Hezhi odeszli na ubocze, zgodnie uderzając w bębenki – to nauczyciel przekazywał uczennicy swą tajemną wiedzę. Perkar widział, że Hezhi czyni szybkie postępy w zgłębianiu tajników świata bogów i uważał, że nic w tym dziwnego, skoro w jej żyłach płynie krew najpotężniejszego boga na ziemi. Tsem z zapałem pracował nad maczugą. Miał niezdarne ruchy, lecz na szczęście zajęcie to nie wymagało zbytniej dokładności. Prosty, lecz śmiertelnie niebezpieczny w jego rękach oręż powoli nabierał kształtów. – Pamiętam swój pierwszy miecz – odezwał się Perkar. Tego wieczoru był spokojny. Może nie szczęśliwy, ale też nie czuł się przytłoczony ciężarem całego świata. Po raz pierwszy od długiego czasu nie wydawał się sobie stary. – Nie posiadałem się z zachwytu. Miecz był naprawdę piękny. – Co się z nim stało? – spytał Tsem. – Zamieniłem go na Harkę. – Nie wspomniał, że otrzymane od ojca ostrze, dzieło małego Ko, Boga Stali, spoczywało teraz obok zwłok pierwszej osoby, za śmierć której ponosił odpowiedzialność. Dobrze, że przynajmniej ono nigdy nie zbrukało się morderstwem. Perkar uniósł głowę akurat w chwili, gdy Ngangata posyłał Tsemowi ostrzegawcze spojrzenie. Ngangata znów usiłował go chronić. Czy oni wszyscy myśleli, że jest tak bardzo delikatny? A niby dlaczego nie? Swymi napadami złego humoru i ponurym milczeniem dostarczył im po temu aż nazbyt wielu powodów. Postanowił, że będzie silniejszy, że odegra istotniejszą rolę w dalszej podróży. Koniec końców, to właśnie jemu Bóg Kruków powierzył wiedzę o tym, co należy uczynić. – Ile jeszcze czasu upłynie, Ngangato, zanim dotrzemy do góry? Ngangata zastanawiał się przez chwilę. – Jadąc dalej dotychczasowym tempem, nie tracąc wierzchowców i w ogóle, jeśli wszystko pójdzie dobrze, powinniśmy być na miejscu za jakieś dwa miesiące. – Dwa miesiące? – zapytał niedowierzająco Tsem, zerknąwszy znad opalanej maczugi. – Czy w tym czasie nie miniemy krawędzi świata? Perkar i Nangata popatrzyli po sobie z uśmiechem. – Nie. Moglibyśmy jechać choćby dziewięćdziesiąt dni po minięciu góry, a i tak nie natrafilibyśmy na żaden koniec świata. – A na co? – Nie mam pojęcia. Ngangato? – Jeszcze przez wiele dni ciągnąłby się Balat. Jest to doprawdy ogromny las. Dalej mamy Mor – morze słodkiej wody. Góry, lasy, równiny, a za nimi, jak słyszałem, wielki ocean. Może za nim leży kraj świata, sam nie wiem. – Jak daleko zapuszczałeś się w te strony? Nigdy cię o to nie pytałem. – Perkar dobył noża i zaczął pomagać Ngangacie w sprawianiu zwierzyny. Twardy węzeł złości w pół- Alwacie zdawał się powoli rozpuszczać. Znów odpowiadał na pytania Perkara, czego nie czynił od czasu jego „popisu” w obozie Mangów. – Dotarłem tylko do Mor. – Też chciałbym je kiedyś zobaczyć – powiedział Perkar. Ngangata nie odrywał wzroku od roboty. Miał wymazane krwią dłonie, a jego nóż wprawnie ćwiartował mięso. – Chętnie odwiedziłbym Mor jeszcze raz – rzucił po chwili. Perkar przyjął te słowa z uśmiechem, czując że lody między nimi topnieją coraz bardziej. – Świat jest taki wielki. – Tsem ciężko westchnął. – To prawda, ale dwa miesiące pozwolą nam zrobić z ciebie prawdziwego wojownika. – A co będzie później? – podejrzliwie spytał Tsem. Perkar oderwał się od zajęcia, a kiedy podniósł oczy, napotkał wzrok olbrzyma. – Ja... no, dotrzemy do góry. – Będziemy musieli tam walczyć? Perkar rozłożył ręce. – Trudno orzec, ale zapewne tak. – Dlaczego? Perkar poczuł w sobie odrobinę dawnej pewności siebie, toteż jego słowa zabrzmiały tylko nieco dziwacznie, nie sprawiając wrażenia zupełnej niedorzeczności. – No cóż, wiedz Tsemie, że zabijemy tam boga, to zaś nigdy nie przychodzi łatwo. Potężne szczęki Tsema przez chwilę poruszały się bezdźwięcznie, potem olbrzym z furią cisnął maczugą o ziemię i posłał im gniewne spojrzenie. – Dlaczego wcześniej nic o tym nie słyszałem? O czym ty mówisz? Mniemałem, że usiłujemy dotrzeć do twego ludu, Perkarze, aby wraz z nim zamieszkać. Nic nie słyszałem o zabijaniu bogów. Perkar poniewczasie pojął, że popełnił błąd, uprzytomniając sobie zarazem pilną potrzebę rozmowy z Hezhi. Od czasu choroby tak bardzo był pochłonięty swoimi lękami oraz pragnieniami, że odciął się całkowicie od reszty grupy. Kto wie, może od jego ostatniej rozmowy z Hezhi doszło nawet do zmiany planów? To ona zachowywała się bardziej jak przywódca, była jakby bardziej świadoma biegu wypadków. A może plany właśnie wymagały zmiany. Zawierzanie Karakowi nie było bezpieczne. Zresztą, choć na początku dał się przekonać, że nakreślone przez Kruka zadanie możliwe było do wypełnienia, teraz znów miał co do tego poważne wątpliwości. Zwłaszcza, że – o czym nie wspomniał nikomu, nawet Ngangacie – Hezhi odgrywała w nim najistotniejszą rolę. U źródeł Odmieńca ona, i tylko ona, mogła uśmiercić tego boga. Nic więcej nie wiedział. A Karak przedstawił wszystko jako rzecz niezwykle prostą. Wystarczyło tylko dostać się w tamto miejsce. Tymczasem już sama droga nastręczała poważnych trudności. Wysokie płaskowyże oraz góry kryły w sobie wiele niebezpieczeństw, należało też pamiętać o Mangach i licznych, nie mniej groźnych niż oni drapieżnikach. A gdzieś tam przed nimi toczyła się wojna, jego lud zmagał się i ginął w starciu z ludem Brata Konia. Jak stary Mang i jego bratankowie postąpią, gdy wjadą na ziemie objęte pożogą? Natomiast Hezhi była uparta. Usłyszawszy jego tłumaczenia, mogła odmówić pomocy. Im jednak dłużej będzie utrzymywał ją w niewiedzy, w tym większą wpadnie złość, poznając prawdę. Teraz zaś bezmyślnym gadaniem wzbudził niepokój Tsema. – Jeszcze z nią o tym nie rozmawiałem, Tsemie. Tak więc, ona naprawdę wie tylko tyle, ile ci przekazała. – Nie, nie. Pamiętam, jak jeszcze w yekcie mówiła coś o górze. Że wybiera ten kierunek z powodu czegoś, co usłyszała od ciebie. Nie wytłumaczyła mi jednakże, dlaczego. – Być może sama tego nie wie. – Chyba wie – mruknął pod nosem Tsem. – Myślę, że znowu próbuje mnie ochronić. Nim Perkar zdołał zaprotestować, głos nieoczekiwanie zabrał Ngangata. – Zapewne rzeczy tak właśnie się mają. Tych dwoje ma bowiem w zwyczaju otaczać nas „ochroną”, nie zauważyłeś? – Jeżeli idzie ci o to, że pozostawiają nas w niewiedzy, co do swoich zamiarów, to przyznaję ci rację – odparł Tsem. – Choć nie powiem, bym czuł się z tego powodu szczególnie bezpieczny. – Ja też