Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Pośpiesznie ocierając z policzka lepkie szczątki, wyskoczył zza drabiny i wyciągnął z kieszeni chustkę. Z ulgą zgarnął skomplikowaną plątaninę pajęczyn, oblepiającą jego spoconą twarz. Nagle ktoś ponownie podniósł klapę, zalewając wąski korytarz światłem. Marlette odruchowo skierował broń ku górze, lekko dotykając palcem spustu. Na górze stał ten sam chłopiec. Marlette zaklął w duchu i natychmiast opuścił pistolet, ale strach w oczach dziecka powiedział mu, że szkoda została już wyrządzona. - Żołnierze odjechali - powiedział chłopiec, a później położył klapę na podłodze i zniknął z widoku. Marlette schował pistolet w plecaku, który przerzucił przez ramię, a następnie podniósł z ziemi torbę i, wspiąwszy się po drabince, podszedł do stojącego przy drzwiach chłopca. - Nie chciałem cię przestraszyć - powiedział, przykucając przy nim. - Myślałem, że to któryś z żołnierzy. Przepraszam. - To nie byli żołnierze - odparł chłopiec, odsuwając się. Marlette popędził za nim. - Hej, Eduardo, poczekaj. - Chłopiec zatrzymał się w miejscu, zdumiony tym, że obcy zna jego imię. - Jak to, nie żołnierze? - zapytał Marlette. - Nie wyglądali jak żołnierze - odpowiedział chłopiec. - Eduardo ma rację, to nie była regularna armia - przytaknął ojciec Lorenzo, stając w drzwiach zakrystii. - Myślę, że to eks-żołnierze. Sposób, w jaki przeszukiwali teren wokół kościoła wskazywał, że mieli za sobą przeszkolenie wojskowe. Najpewniej w Gwardii Narodowej. Ale wszyscy byli nie ogoleni i ubrani w podarte i nie prane mundury. Jeden z nich miał nawet długie włosy. Ponadto dżip, którym przyjechali, nie był w ogóle oznakowany. Jakkolwiek armia w tym kraju daleka jest od doskonałości, zawsze bardzo dba o wygląd. Dlatego jestem pewien, że to nie byli regularni żołnierze. - Spojrzał na zegarek. - Pański samochód powinien tu być za dwadzieścia minut. Do tego czasu może pan zaczekać w kościele. - Wspomniał ojciec wcześniej, że dysponuje nadajnikiem radiowym. Czy mógłby ojciec skontaktować mnie z Coughlinem? Muszę z nim porozmawiać przed odjazdem. Lorenzo wskazał na zakrystię. - Nadajnik jest w środku. Zobaczę, co da się zrobić. Marlette chciał mu podziękować, lecz przemyślał to i w milczeniu podążył za nim do zakrystii. Plecak i torbę złożył w kącie pokoju, a potem stanął przy drzwiach z rękoma splecionymi na piersi, podczas gdy Lorenzo starał się połączyć z sierocińcem Coughlina w San Salvador. Kiedy wreszcie mu się to udało, zgłosił się jeden z pracowników Coughlina, który poinformował go, że ksiądz jest zajęty nauczaniem w innym pomieszczeniu. - To niezwykle ważne, bym porozmawiał z Coughlinem - powiedział Marlette do Lorenza, a ten przekazał tę wiadomość swemu rozmówcy. - Sprowadzą go - zapewnił Marlette'a, a potem podniósł się i wskazał opuszczone przez siebie krzesło. - Zakładam, że umie pan obsługiwać nadajnik? Marlette usiadł i założył słuchawki. - Dam sobie radę, dziękuję, ojcze. Lorenzo opuścił zakrystię. Marlette wciąż jeszcze czekał na Coughlina, kiedy zjawił się Eduardo z tacą w rękach. Stał na niej kubek czarnej kawy oraz kilka rozpalonych do białości pupusas, małych kukurydzianych placków, wypełnianych najróżniejszym nadzieniem, stanowiących narodową potrawę Salwadoru. Te pupusas nadziane były stopionym serem. - Moja mama je upiekła - oznajmił chłopiec z dumą w głosie. - Pozwoliła mi je panu przynieść. Marlette podziękował chłopcu i spróbował jedno. Zapomniał już, jak dobrze smakują. Popił placek łykiem kawy. Zawsze go zastanawiało, dlaczego kraj, którego eksport opierał się na kawie, na własne potrzeby uporczywie produkował gatunki tak słabe i pozbawione aromatu. Cóż, najwyraźniej najlepsze ziarna trafiały na rynki zagraniczne. - Halo, tu ojciec Coughlin - odezwał się po hiszpańsku przez radio zmęczony głos. - A tutaj twój ulubiony rockandrollowy najemnik - odparł Marlette z uśmiechem. - Richie? - zdziwił się Coughlin. - Ten sam. Poprosiłem ojca Lorenza, by połączył mnie z sierocińcem, chociaż odnoszę niejasne wrażenie, że niezupełnie mnie akceptuje