Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Bogowie, lepiej by było, gdybym pozwolił mu leżeć. Skóra jak wygarbowana, napięte mięśnie i masywne kości... a wszystko to porusza się jak coś żywego. Och, cesarz był nimi zachwycony. Armia, której nie trzeba karmić, która nie wymaga transportu, która pójdzie wszędzie i zrobi prawie wszystko. A do tego żadnych dezercji, pomijając tego, który stoi teraz przede mną. Zresztą, jak można by ukarać T’lan Imassa za dezercję? Wpatrywali się w siebie przez dłuższą chwilę. – Potrzebna mi woda – oznajmił wreszcie Toc. – I coś do jedzenia. Muszę też znaleźć gdzieś trochę strzał. I cięciwę. – Zdjął hełm. Skórzany czepiec, który miał pod nim, do cna przesiąknął potem. – Czy nie moglibyśmy zaczekać w wieży? Mózg mi się lasuje od tego upału. Dlaczego właściwie sądzę, że zechcesz mi pomóc, Tool? – Brzeg jest tysiąc kroków na południowy zachód stąd – odpowiedział martwiak. – Da się znaleźć tam żywność i odmianę trawy morskiej, która może posłużyć jako cięciwa, dopóki nie zdobędziemy jakichś jelit. Niestety, nie czuję zapachu świeżej wody. Być może mieszkanka wieży okaże się szczodra, choć jeśli po powrocie zastanie cię w jej wnętrzu, nie jest to zbyt prawdopodobne. Strzały można zrobić. Niedaleko stąd są słone mokradła, na których znajdziemy kościotrzcinę. Zastawimy pułapki na morskie ptaki i w ten sposób zdobędziemy pióra. Groty... – Toc rozejrzał się po obsydianowej równinie. – Nie przewiduję trudności ze zdobyciem materiału. A więc jednak mi pomożesz. Dzięki za to Kapturowi. – Mam nadzieję, że potrafisz łupać kamień i pleść morską trawę, T’lan Imassie, nie wspominając już o produkowaniu drzewc z kościotrzciny, cokolwiek może to być, bo ja z pewnością tego nie umiem. Kiedy potrzebuję strzał, składam zamówienie, a gdy je dostaję, mają żelazne groty i są zupełnie proste. – Nie utraciłem tych umiejętności, żołnierzu... – Przyboczna nie przedstawiła nas sobie jak należy. Nazywam się Toc Młodszy i nie jestem żołnierzem, ale zwiadowcą... – Pracowałeś dla Szponu. – Ale nie szkolono mnie na skrytobójcę ani maga, a poza tym porzuciłem już tę rolę. Pragnę jedynie wrócić do Zastępu Jednorękiego. – Czeka cię długa droga. – Na to wygląda. Dlatego im prędzej zacznę, tym lepiej. Powiedz mi, jak daleko ciągnie się to szklane pustkowie? – Ponad dwadzieścia mil. Za nim znajdziesz Równinę Lamatath. Kiedy już tam dotrzesz, rusz w kierunku północ, północny wschód... – I dokąd wtedy trafię? Do Darudżystanu? Czy Dujek oblega miasto? – Nie. – T’lan Imass odwrócił głowę. – To ona. Toc powiódł wzrokiem za jego spojrzeniem. Z południa nadciągały trzy postacie, które zbliżały się już do granicy pierścienia kurhanów. Tylko jedna z nich poruszała się na dwóch nogach. Kobieta była wysoka i szczupła, odziana w białą, powłóczystą telabę, jak szlachcianki z Siedmiu Miast. Jej czarne włosy były długie i proste. U obu boków nieznajomej biegły dwa psy. Ten z lewej był wielki jak górski kucyk, kudłaty i podobny do wilka, natomiast drugi krótkowłosy, ciemnobrązowy i muskularny. Tool i Toc stali na otwartej przestrzeni, kobieta nie mogła ich więc nie zauważyć, lecz mimo to cała trójka nie zmieniła tempa. Gdy dzieląca ich odległość zmniejszyła się do kilkunastu kroków, wilkopodobny pies podbiegł do T’lan Imassa, merdając ogonem. Toc podrapał się po szczęce, spoglądając na tę scenę. – To twój stary przyjaciel, Tool? A może chciałby, żebyś mu rzucił jedną ze swych kości? Martwiak przez długą chwilę przypatrywał mu się w milczeniu. – To był żart – wyjaśnił Toc, wzruszając ramionami. – Czy raczej jego marna imitacja. Nie wiedziałem, że T’lan Imassowie się obrażają. Czy raczej mam nadzieję, że nie. Bogowie, ta moja niewyparzona gęba... – Zastanawiałem się nad tym – oznajmił z namysłem Tool. – To zwierzę to ay i w związku z tym nie interesują go kości. Ay wolą mięso, jeszcze ciepłe, jeśli to tylko możliwe. Toc stęknął głośno. – Rozumiem. – To był żart – dodał Tool po dłuższej chwili. – Oczywiście. Och, może nie będzie tak źle. Niespodziankom nigdy nie ma końca. T’lan Imass wyciągnął rękę i oparł czubki kościstych palców na szerokim łbie ay. Zwierzę znieruchomiało. – Stary przyjaciel? Tak, nasze plemiona adoptowały podobne stworzenia, by uchronić je przed śmiercią głodową. Rozumiesz, to my doprowadziliśmy do tej sytuacji. – Doprowadziliście? Przez wyniszczające polowania? Sądziłem, że wasz lud żył w jedności z naturą. Wszystkie te duchy i błagalne rytuały... – Tocu Młodszy – przerwał mu Tool – drwisz ze mnie czy z własnej ignorancji? Nawet porosty w tundrze nie znają pokoju. Wszystko jest walką, wszystko jest wojną o dominację. Pokonani znikają bez śladu. – I chcesz powiedzieć, że niczym się nie różnimy... – Różnimy się, żołnierzu. Posiadamy przywilej wyboru. Dar przewidywania. Aczkolwiek często uznajemy tę odpowiedzialność dopiero wtedy, gdy jest już za późno... T’lan Imass przechylił głowę, przyglądając się ay i – jak się zdawało – również własnej, szkieletowatej dłoni spoczywającej na głowie zwierzęcia. – Baaljagg czeka na twe rozkazy, mój drogi wojowniku-martwiaku – oznajmiła melodyjnym głosem kobieta, która zdążyła już do nich podejść. – Garath, dołącz do siostry i przywitaj naszego zmumifikowanego gościa. – Spojrzała w oczy Toca i uśmiechnęła się. – Garath mógłby oczywiście uznać, że twojego przyjaciela powinno się pochować. Czyż to nie byłoby zabawne? – Przez krótką chwilę – zgodził się Toc. – Mówisz w języku daru, a masz na sobie telabę z Siedmiu Miast... Uniosła brwi. – Naprawdę? Och, wszystko mi się pomieszało! Ale, żołnierzu, ty również mówisz w języku daru, a pochodzisz z imperium tej pełnej zahamowań kobiety..