Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Był pewien, że wie, którą kartę dadzą jako następną, ponieważ rozpoznał małą plamkę z kawy. Okazało się, że dziesiątka i ósemka miały taką samą plamkę. Pol miał dziewiątkę, nie był jednak w mocnej pozycji moralnej. No cóż, jest chyba lepiej, że chłopaki muszą odwalać całą robotę na statku plus szampony i pedicure dla żon niż gdyby mieli sprzedać Laz i Lor na targach niewolników na Iskanderze, co niewątpliwie by zrobili, gdyby ich własne złodziejskie wysiłki zakończyły się sukcesem. Dora jest od środka jeszcze większa niż z zewnątrz. Jest tam tyle kabin, ile tylko może być potrzebnych. Kiedyś był to luksusowy, lecz stosunkowo konwencjonalny hiperfotonowy statek kosmiczny. Potem jednak wyposażono go (statek, nie komputer zwany Dora) w nieistotny napęd Burroughsa (magiczne urządzenie, za pomocą którego Gay Deceiver w mgnieniu oka przelatuje miedzy gwiazdami). Wniosek z równań Burroughsa, które teleportują Gay, można wykorzystać do tworzenia pomieszczeń nadprzestrzennych. Przestrzeń dla pasażerów i ładownie Dory przerobiono więc tak, by pozwolić jej mieć w zapasie nie kończące się pomieszczenia, które są złożone w sobie, dopóki nie będą potrzebne. (To nie jest ten sam sposób, który pozwala Gay upchnąć pod powłoką jej lewej burty dwie dziewiętnastowieczne łazienki. A może ten sam? No cóż, nie wydaje mi się. Muszę zapytać. A może lepiej niech stary niedźwiedź śpi jak zabity suseł? Może lepiej...). W boku jachtu otworzyło się wejście. W dół ześliznęła się rampa. Podążyłem za Lazarusem na pokład statku, trzymając pod rękę moją ukochaną. Gdy tylko postawił stopę na pokładzie, zabrzmiała muzyka: It Ain’t Necessarily So z nieśmiertelnej opery George’a Gershwina Porgy and Bess. Od dawna już nieżyjący “Sportin’ Life” śpiewał o tym, że niemożliwe jest, by mężczyzna w wieku Matuzalema przekonał kobietę, aby poszła z nim do łóżka. - Dora! - Kąpię się - odpowiedział słodki, dziewczęcy głosik. - Zadzwoń do mnie później. - Dora, wyłącz tę głupią piosenkę! - Muszę to skonsultować z dzisiejszym kapitanem, sir. - Skonsultuj, niech cię cholera, ale wyłącz ten hałas! Głos statku ustąpił miejsca innemu. - Mówi kapitan Lor, koleżko. Czy masz jakiś problem? - Tak. Wyłącz ten hałas! - Koleżko, jeśli masz na myśli klasyczną muzykę, którą zagraliśmy, by uczcić twoje przybycie, to muszę powiedzieć, że twój gust jest równie barbarzyński jak zawsze. W każdym razie nie wolno mi tego wyłączyć, ponieważ ten nowy protokół ustaliła komandor Hilda. Nie mogę go zmienić bez jej zgody. - Baby mi włażą na głowę! - wybuchnął Lazarus. - Nie mogę wejść na pokład własnego statku, żeby nie spotkać się z obelgą. Przysięgam na Allaha, że gdy tylko uporam się z “Panem Galaktyki”, kupię Kawalerski Wózek Burroughsa, wyposażę go w cerebrator Minsky’ego i wyruszę na długie wakacje bez żadnych kobiet na pokładzie. - Lazarus, czemu mówisz takie straszne rzeczy? - Głos dobiegł zza naszych pleców. Bez trudności zidentyfikowałem go jako ciepły kontralt Hildy. Lazarus rozejrzał się wokół. - O, tutaj jesteś! Hildo, czy zechciałabyś uciszyć ten pioruński hałas? - Lazarus, możesz zrobić to sam... - Próbowałem. Uwielbiają robić mi na złość. Wszystkie trzy. Ty również. - ...po prostu postępując trzy kroki naprzód. Jeśli wolałbyś jakiś inny salut muzyczny, wystarczy wymienić tytuł. Dora i ja próbujemy odnaleźć właściwą melodię dla każdego z członków naszej rodziny oraz pieśń powitalną dla każdego z gości. - To śmieszne. - Dorze sprawia to przyjemność. Mnie również. To ujmujący zwyczaj, tak samo jak jedzenie widelcem zamiast palcami. - Palce stworzono wcześniej niż widelce. - A płazińce wcześniej niż ludzi. Z tego nie wynika, że są od nich lepsze. Ruszaj się, Woodie. Daj Gershwinowi odpocząć. Chrząknął i postąpił zgodnie z jej radą. Gershiwn umilkł. Hazel i ja podążyliśmy za nim... i ponownie rozbrzmiała muzyka. Orkiestra kobziarzy zagrała marsza, którego nie słyszałem od tego czarnego dnia, w który straciłem nogę... i dowództwo... i honor: Nadchodzą Campbellowie... Zdumiało mnie to tak, że niemal zgłupiałem, i dało potężny zastrzyk adrenaliny, jakiego od zarania dziejów dostarczały przechwałki przed bitwą. Byłem tak wstrząśnięty, że tylko z największym wysiłkiem zdołałem nic nie okazać na twarzy, modląc się równocześnie, by nikt się do mnie nie odezwał, dopóki nie odzyskam panowania nad głosem. Hazel ścisnęła mnie za ramię, ale zachowała spokój. Potrafi chyba odczytywać moje uczucia. Zawsze wie, czego mi potrzeba. Pomaszerowałem przed siebie, trzymając się prosto. Niemal wcale nie pomagałem sobie laską. Nie widziałem wnętrza statku. Nagle kobzy umilkły i znowu mogłem oddychać. Za nami weszła Hilda. Mam wrażenie, że odczekała chwilkę, by oddzielić od siebie muzyczne saluty. Na jej cześć zagrano lekką, zwiewną melodię. Nie wiedziałem, skąd się wywodzi. Zdawało się, że grają ją na srebrnych dzwoneczkach lub może czeleście. Hazel powiedziała mi, że nazywa się Jezebel, nie mogłem jej jednak sobie przypomnieć