Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
— O, Allah! Drewniana kula zniknęła przykryta chustką, po czym zmie- niła kolor z zielonego na niebieski i jeszcze raz z niebieskiego na brązowy. — Na Proroka... — wykrztusił olśniony Ghiz. Na tym się nie skończyło. Rob wyciągnął spomiędzy zębów czerwoną wstążkę i zawinął nią z taką gracją, jakby stajenny był 253 zarumienioną z podziwu dziewczyną. Ghiz, jednocześnie za- chwycony i wystraszony widokiem cudów czynionych przez tego niewiernego dżinna, dał się porwać zabawie i część dnia minęła im na sztuczkach magicznych i żonglerce. Skutek tego był taki, że Rob nim skończył, mógłby sprzedać Ghizowi, cokolwiek by zechciał. Do wieczerzy podano mu flaszkę jasnobrunatnego trunku, lepkiego, gęstego i w zbyt dużej ilości. Przy sąsiednim stole siedział ksiądz, Rob poczęstował go zatem trunkiem. Chrześcijańscy kapłani nosili tutaj długie rozwiane czarne szaty i wysokie cylindryczne sukienne kapelusze o sztywnych wąskich rondkach. Suknię ten ksiądz miał dość czystą, za to jego kapelusz był istną kroniką zapisaną tłustymi plamami. Duchow- ny był rumianolicym mężczyzną w średnim wieku, o wyłupia- stych oczach, chętnym do rozmowy z Europejczykiem, jako że w ten sposób mógł poszerzać znajomość języków. Nie znał w ogóle angielskiego, ale sprawdził, czy nie dogada się z Robem w języku normandzkim lub frankońskim, i na koniec pozostał przy perskim, posługując się nim z pewną niechęcią. Nazywał się ojciec Tamas i był greckim księdzem. Przy trunku — a popijał ochoczo — humor mu się wyraźnie poprawił. — Zamierzacie osiąść w Konstantynopolu, mości Cole? — wypytywał Roba. — Nie. Za parę dni ruszam na Wschód. Mam nadzieję zdobyć lecznicze zioła i zawieźć je do Anglii. Ksiądz skinął głową. Najlepiej ruszać na Wschód bez zwłoki, poradził, gdyż jeśli Bóg tak zechce, lada dzień wybuchnie sprawiedliwa wojna między Jedynym Prawdziwym Kościołem a barbarzyńską wiarą Mahometa. — A odwiedziliście naszą bazylikę Mądrości Bożej? — za- pytał i osłupiał, gdy Rob uśmiechnął się i przecząco pokręcił głową. — Ależ, przyjacielu, musicie to zrobić, nim wyjedziecie! Musicie! Jest to cud pośród kościołów świata! Wzniesiono ją na polecenie samego Konstantyna i kiedy ten cnotliwy cesarz po raz pierwszy wszedł do bazyliki, upadł na kolana i zawołał:, Jestem lepszym budowniczym niż Salomon!..." Nie bez powodu głowa Kościoła obrała sobie za siedzibę wspaniałą bazylikę Mądrości Bożej — dodał. Rob spojrzał na niego ze zdumieniem. 254 — Czyżby papież Jan przeniósł się z Rzymu do Konstan- tynopola? Ojciec Tamas uważnie popatrzył na niego, a upewniwszy się, że Rob nie bawi się jego kosztem, uśmiechnął się lodowato. — Jan Dziewiętnasty nadal jest patriarchą Kościoła Chrys- tusowego w Rzymie. Ale jedynym pasterzem Kościoła w Kon- stantynopolu jest Aleksjusz Czwarty. Trunek wraz z morskim powietrzem dały Robowi głęboki, pozbawiony marzeń sen. Nazajutrz rano ponownie pozwolił sobie zażyć luksusów Łaźni Augustyna, a w drodze na żydowski targ kupił na ulicy ranny posiłek złożony z chleba i świeżych śliwek. Na targu kapryśnie przebierał w towarze, zastanawiając się nad każdym zakupem. Widział w Trjawnie u kilku osób lniane szale modlitewne, lecz ludzie, których darzył największym szacunkiem, nosili wełniane, nabył więc teraz dla siebie wełniany tałes ozdobiony frędzlami podobnymi do tych, jakie wisiały u kaftana kupionego dzień wcześniej. Kiedy płacił za filakterie, szkatułki mocowane przez Żydów na czole z rzemykami owija- nymi wokół ręki przy rannych modlitwach, na chwilę ogarnęło go dziwne uczucie. Każdy ze sprawunków zrobił u innego kupca. Jeden z nich, pożółkły młodzieniec ze szczerbami po brakujących zębach, miał wyjątkowo bogaty wybór kaftanów. Nie znał języka farsi, ale porozumieli się obaj dobrze na migi. Nie znalazłszy kaftana odpowiedniego rozmiaru, kupiec dał mu znak, żeby zaczekał, i pobiegł do starego, który sprzedał Robowi cyces. Tamten miał większe kaftany i w parę minut Rob wybrał sobie dwa. Opuściwszy bazar z zakupionymi rzeczami w worku, skręcił w ulicę, której jeszcze nie znał, i niebawem ujrzał kościół tak wspaniały, że mogła to być tylko bazylika Mądrości Bożej. Wszedł przez olbrzymie brązowe drzwi do wielkiego wnętrza o pięknych proporcjach, w którym kolumny piętrzyły się w łuki, łuki sklepiały się w kopułę, a kopuła wznosiła się tak wysoko, że poczuł się mniejszy od mrówki. Ogromną przestrzeń nawy rozświetlały tysiące knotów zanurzonych w czarkach z oliwą, ich płomyki zaś migotały światłem rzęsistszym niż to, jakie przywykł oglądać w innych kościołach. Ikony w złotych ramach, ściany z drogocennych marmurów — było tu nazbyt wiele złoceń i blasku jak na gust Anglika. Nie zauważył nigdzie patriarchy, ale gdy spojrzał w głąb nawy, zobaczył u ołtarza księży w bogatych brokatowych kapach. Jeden kołysał kadzielnicą 255 i wszyscy razem śpiewali mszę, lecz byli tak daleko, że Rob ani nie poczuł dymu kadzidła, ani nie rozróżnił choćby słowa. Większa część nawy była pusta, usiadł więc z tyłu, otoczony pustymi rzeźbionymi ławami, pod konwulsyjnie skręconą po- stacią wiszącą na krzyżu, który się wznosił w rozświetlonym lampkami mroku