Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

- Tym razem mają większy kryształ - powiedziała nieobecnym głosem Jacky. - Większy i niebieski. - A teraz ty zaczynasz - zauważył Dawid. - Przecież nigdy nie widziałaś ich z kryształem. - Nie wiem. Jakoś wydawało mi się, że powinien być mniejszy i różowy. Nie mam pojęcia dlaczego. Nie zaproponowała, by spróbował porozumieć się z duszkami. Też wiedziała, że to się na nic nie zda. Nie pomyślała, że głupio wyszło, iż ujrzeli duszki wtedy, kiedy po raz pierwszy znaleźli się sam na sam. Wiedziała, co trzeba zrobić. IV - Dawidzie - odezwał się w zamyśleniu John podczas wędkowania. Potem uśmiechnął się przewrotnie. - Nie, chyba nie muszę tego mówić. Wiesz o co mi chodzi. - Wiem - odparł David. - Nie powiem, że to nie twój interes, bo może w jakiś sposób jest to twój interes. Ale chyba nie musisz się o tę sprawę martwić. - Nie. Twoje niewłaściwe postępowanie nie trwałoby zbyt długo. Pomyślałem jednak, że może potrzebne ci niewielkie... przypomnienie. - Może i tak - przyznał David. - Chodźmy stąd, dopóki te przeklęte duszki nie wypłoszą wszystkich ryb swymi tańcami na wodzie. V Chociaż noc już zapadła, nie było ciemno. - Nikt mnie nie będzie szukał - powiedziała Jacky - ale co z tobą? - To nieważne. Zaczynam się zastanawiać, czy cokolwiek jest ważne. - Jedna rzecz zawsze jest ważna. Miłość. - Ostatnie słowo wypowiedziała szeptem. - Miłość? - wykrzyknął David. - Co to takiego? Jego dłonie spoczywały na jej ramionach. Może ona je tam położyła - ale właściwie nie wydawała się bardziej zainteresowana tym wszystkim od niego. W pewnym sensie, oboje grali na czas. Pochwycił ją i przycisnął do siebie ze szczerym zamiarem pogruchotania jej żeber. Z tyłu rozległ się świergot. - No jasne - odezwał się posępnie. Nie spojrzał na duszki. Starał się uśpić ich czujność, wyrobić w nich przekonanie, że nie domyśla się ich istnienia. Nagle odskoczył w tył, obracając się w powietrzu, i puścił się biegiem, gdy tylko jego stopy dotknęły ziemi. Nic to nie pomogło. Uświadomił to sobie, zaprzestał pogoni i wrócił do Jacky. Nie potrzebował prawie widoku jej jasnego ubioru, by wiedzieć, gdzie stoi. - Chyba coś rzucają - odezwała się zmęczonym głosem, gdy stanął przy niej. Schwycił ją z wściekłością za rękę i pobiegł, nie oglądając się za siebie i klucząc. Ale i tak poczuł dotknięcie na ramieniu. I - ... robić coś więcej, a nie tylko mówić - rzekła Dorothy. - Dobrze - odparł David. - Musisz zacząć załatwiać, mój drogi, bo inaczej tylko tracisz czas. A masz tylko trzy tygodnie. Pomyślałam sobie: skoro już mamy ten autolot, to lećmy na Marsa i zamieszkajmy tam pod namiotem, jak pionierzy. To... - Mars? - powiedział David. - A, jest coś takiego. - Mówią, że tak jest cudownie. Wenus jest już zupełnie niemodna. Wszyscy lecą na Marsa. Przynajmniej raz... - Więc coś jest z nim nie w porządku - rzekł David beznamiętnie - i polecimy gdzieś indziej. - Ale... - Dorothy, nieczęsto się upieram, ale tym razem nie ustąpię. Nie polecimy na Marsa. Czy to jest jasne? - Oczywiście, kochanie - rzekła Dorothy ze swą zwykłą uległością. - Polecimy na Wenus, jak w zeszłym roku. - Przynajmniej wiadomo, czego można się tam spodziewać. - Słusznie. Można polecieć nawet w szóstkę... David nie słuchał. Kiedy poślubił Dorothy siedem lat temu, była piękna i czarująca. Nie każdy mąż, pomyślał z dumą, może pochwalić się tym, że jego żona wydaje się z latami coraz piękniejsza i bardziej czarująca. On mógł się tym pochwalić. - Co mówiłaś? - spytał nieprzytomnie. - Powiedziałam: Jacky Greene, kochanie - powtórzyła Dorothy. - Weźmiemy ją do kompletu. - Dorothy - rzekł cicho David - prawie zawsze robię to, co chcesz, prawda? Ale mogę ci równie dobrze powiedzieć tu i teraz - podniósł głos - że jeśli zaprosisz tę dziwkę, to ja zostaję w domu! - Dobrze, kochanie - powiedziała ulegle Dorothy. - Wiem, że zawsze jej unikasz, ale to naprawdę miła dziewczyna. McIntosh J T - Dziesiąte Podejście - Dziesiąte podejście Pożegnawszy się ze wszystkimi przyjaciółmi Gene Player pojechał taksówką do Domu Drugiej Szansy. Dla znajomych był już martwy. Nie zobaczą go już nigdy - w każdym razie nie w tym wszechświecie. On ich oczywiście ujrzy ponownie. Kierowca taksówki wytrzeszczył oczy na napiwek. - Może powinienem trzymać język za zębami - odezwał się - ale nie mógłbym później spać w nocy. Dał mi pan pięć tysięcy dolarów, szefie. Zamiast odpowiedzi Gene wskazał po prostu Dom Drugiej Szansy. - Aha - rzekł taksiarz - rozumiem. Ale co, nie ma pan komu tego zostawić? - Nie - odrzekł Gene. Dał już pieniądze tym spośród swoich przyjaciół, którym się one jego zdaniem mogły przydać. Trochę przekazał na cele dobroczynne. Resztę miała otrzymać Belinda, nawet jeśli była żoną Harry'ego Scotta. Nie zwrócił uwagi na ogromne reklamy w hallu olbrzymiego Domu Drugiej Szansy. Widział je już przedtem, w dziewięciu podobnych, choć minimalnie różniących się wszechświatach. Jeszcze mniej uwagi poświęcił wahającym się, zdenerwowanym, niepewnym ludziom, którzy przyglądali się reklamom gryząc paznokcie, postępując to krok naprzód, to dwa w tył lub odwrotnie. Po raz pierwszy była to dla niego trudna decyzja. Jeśli powodziło ci się w życiu w wieku lat czterdziestu, pięćdziesięciu, sześćdziesięciu, wspaniała myśl o tym, że znowu będzie się miało osiemnaście lat, znowu będzie się silnym, zdrowym i zapewne zakochanym, traciła znacznie na atrakcyjności, jeśli się wzięło pod uwagę, że znów będą tobą pomiatać, znowu trzeba będzie wstawać o siódmej i ciężko pracować cały dzień nawet nie za dziesiątą część tego, co teraz zarabiasz, znowu trzeba będzie przejść przez to czy tamto, znowu będzie się świadkiem śmierci ojca i matki... Poza tym nie było żadnej gwarancji, że za drugim razem też ci się powiedzie. Uśpiony osiągniętym we wszechświecie sukcesem możesz mniej przykładać się do pracy. Albo popełnić błąd, którego uniknąłeś poprzednio. Można sobie ułożyć życie lepiej albo gorzej. To ci, którym się nie powiodło, szukali drugiej okazji - i mieli mniej więcej osiemdzisiąt pięć procent szans, że znowu im się nie uda. Ale niewielu mogło się o tym przekonać