Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Ponad warstwą mgieł na jeziorze widać jednak było na czystym niebie księżyc w pełni, co wskazywało, że pogoda się poprawia. Jak się później okazało, było tak faktycznie. Deszcze, które – z krótkimi przerwami – padały od miesięcy, wreszcie ustąpiły miejsca dobrej pogodzie. Kiedy doszliśmy do szopy mieszczącej śluzę, stwierdziliśmy ku naszemu wielkiemu zdumieniu, że wrota do niej nie są zamknięte. Przypuszczając, że kapłani, którzy sprawdzali zastawkę, zapomnieli ich zamknąć, wśliznęliśmy się cicho do szopy i zamknęliśmy drzwi za sobą. Zapaliłem świeczkę i podniosłem ją do góry, żeby się rozejrzeć. W następnej sekundzie zamarłem z wrażenia, bo zobaczyłem siedzącego na szczycie zastawki człowieka z wielką dzidą. Kiedy gorączkowo zastanawiałem się, co robić, patrząc na strażnika, który zdawał się wyrwany ze snu i jeszcze bardziej przestraszony niż ja, Hans skoczył na niego jak lampart. Zdaje mi się, że wyciągnął nóż, ale nie jestem tego pewien. W każdym razie usłyszałem odgłos ciosu a tuż potem w blasku świecy mignęły mi podeszwy stóp i strażnik zniknął w zbiorniku po drugiej stronie zastawki. Co się tam z nim stało, nie wiem. Dla nas zniknął na zawsze. – Co to znaczy? Powiedziałaś nam, że nikogo tu nie będzie – zwróciłem się z wściekłością do Dramany, bo podejrzewałem, że zastawiono na nas pułapkę. Padła na kolana, myśląc chyba, że chcę ją zabić dzidą, którą podniosłem z ziemi i powiedziała: – Nie wiem, panie. Myślę, że kapłani zaczęli was podejrzewać i dlatego zostawili tu kogoś na straży. A może został on tutaj po to, żeby ich zaalarmować, gdyby woda za bardzo przybrała. Uwierzyłem jej i kazałem wstać. Zabraliśmy się do dzieła. Zablokowawszy wrota od środka, Hans wdrapał się na dźwignię i przy świetle świecy, którego nie można było dostrzec z zewnątrz, gdyż szopa nie miała okien, włożył puszki z prochem do otworu w zastawce, pod sworzeń łączący ją z dźwignią. Potem, zgodnie z planem, uszczelniliśmy otwór kamykami, które przynieśliśmy z sobą. Na koniec przyniosłem trochę lepkiej gliny, którą pokryte były ściany szopy. Zeskrobałem ją z miejsca, gdzie ściana przemokła i była wilgotna. Zalepiliśmy otwór warstwą gliny grubą na kilka cali. Zostawiliśmy tylko niewielką dziurkę tuż pod sworzniem, mając nadzieję, że na nim i na wąskim pasku kamiennej płyty między otworem, w którym był osadzony, a jej krawędzią, skupi się cała siła wybuchu. Lonty, które zdążyły już wyschnąć, wetknęliśmy w otworki wywiercone w puszkach i przeciągnęliśmy przez dwie długie łodygi sitowia, wyciągnięte z dachu domu, w którym spaliśmy i osadzone przez nas w warstwie gliny. Powinny uchronić lonty przed zamoknięciem. Końce lontów zwisały około sześciu stóp nad ziemią, gdzie można je było łatwo zapalić, nawet w pośpiechu. Kiedy się z tym uporaliśmy, było kwadrans po jedenastej. Mieliśmy teraz przed sobą najtrudniejszą część zadania. Wyciągnęliśmy we dwójkę z Hansem ciało zabitej kobiety z szopy. Dramana za nic nie chciała go dotknąć, toteż daliśmy jej do niesienia cały nasz bagaż. Nie chcieliśmy go zostawić w szopie, bo mogło się zdarzyć, że odcięto by nam odwrót i wtedy wszystko to byłoby dla nas stracone. Potem, z wielkim trudem, gdyż było bardzo ciężkie, przenieśliśmy ciało na skraj Skały Ofiar, w miejsce, które wybrałem podczas porannych oględzin terenu. Było tam wysokie na około sześć stóp wzniesienie, a w nim wypłukane przez wodę zagłębienie, w którym mogliśmy ukryć się wszyscy troje, razem z ciałem. Na szczęście sąsiednia skała zasłaniała blask bijący od „wiecznych ogni”, które zresztą w tym wilgotnym powietrzu paliły się raczej mdło, wydzielając za to dużo dymu. Bliższy z tych płomieni znajdował się nie dalej niż dwanaście kroków od nas. Słup, do którego miano przywiązać ofiarę, był oddalony o rzut kamieniem. W tej kryjówce byliśmy zupełnie bezpieczni, chyba że któremuś z kapłanów przyszłaby ochota wejść na wzniesienie. Przykucnęliśmy i czekaliśmy. Niedługo potem, tuż przed północą, usłyszeliśmy, zupełnie blisko, rozmowę. Podniosłem głowę i ostrożnie wyjrzałem. Do schodów, które prawie całe znajdowały się teraz pod wodą, przybijała łódź. Od strony skały szło w jej kierunku czterech kapłanów, ubranych na biało, z twarzami zasłoniętymi kapturami z otworami tylko na oczy, co sprawiało, że wyglądali jak mnisi na starej rycinie przedstawiającej Inkwizycję. Doszli do schodów akurat kiedy łódź przycumowała, Z jej dziobu zepchnięto wysoką kobietę odzianą w biały płaszcz, zakrywający ją całą, razem z głową. Sądząc ze wzrostu, mogła to być Sabila. Kapłani chwycili ją bez słowa – cały ten dramat rozgrywał się w zupełnej ciszy – i pół niosąc ją, pół prowadząc, przywiedli do słupa. Tam, o ile mogłem dojrzeć przez mgłę – tej nocy, tak jak w jednym z psalmów, błogosławiłem mgłę... nie, w psalmie to mgła błogosławi Pana, ale mniejsza z tym – przywiązali ją. Potem, nadal w absolutnym milczeniu, odwrócili się i powoli zeszli zboczem do jaskini, w której zniknęli. Łódź również odpłynęła kilka jardów – niezbyt daleko, sądząc z liczby uderzeń wioseł – i zatrzymała się. Na razie wszystko przebiegało tak, jak powiedziała Dramana. Zapytałem ją szeptem, czy kapłani jeszcze wrócą. Odpowiedziała, że nie, bo nikomu nie wolno zbliżyć się do skały aż do świtu, kiedy to Heu-Heu wyłoni się z jaskini z orszakiem kobiet, aby zabrać oblubienicę. Złamanie tego zakazu było najcięższą zbrodnią. – A zatem im wcześniej zabierzemy się do dzieła, tym lepiej – powiedziałem, zaciskając zęby. Nie spytałem nawet, co miała na myśli, mówiąc o Heu-Heu wyłaniającym się z jaskini, skoro – jak dobrze wiedzieliśmy – nie było takiej osoby. – Dalej, Hans, dopóki jest mgła, bo może się rozwiać w każdej chwili – dodałem. Szybko wdrapaliśmy się na skałę, ciągnąc za sobą ciało. Okrążyliśmy ogień i podeszliśmy do słupa od tyłu. Wydawało mi się, że pokonanie tego krótkiego odcinka trwa wieczność. Opatrzność czuwała nad nami, bo dym zmieszany z mgłą otoczył nas zasłoną, której już z odległości kilkunastu jardów nie można było przeniknąć wzrokiem. Z drugiej strony słupa stała związana Sabila, ze zwieszoną głową, jakby pogrążona w omdleniu. Hans przysiągł, że to właśnie ona, mówiąc, „czuję jej zapach”. Ja nie byłem tego pewien, gdyż natura nie obdarzyła mnie tak znakomitym zmysłem powonienia. Jednakże zaryzykowałem i przemówiłem do niej, choć z pewnym wahaniem, bo nie podobał mi się jej wygląd