Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Prędzej do domu. Już widać charakterystyczne strzeliste wieżyczki De-lanu, spiczaste dachy, smukłe prostokąty starych kamienic. Jeszcze kilka zakrętów, kilka wąskich uliczek. Już. Strad zatrzymał się cicho. Off zatrzasnął drzwiczki i z przyzwyczajenia zerknął na szczyt kamienicy. Robił to zawsze. Machinalnie. Jakby za którymś razem mógł go tam. nie znaleźć. Skierował swój wzrok gdzie indziej, kiedy uś wiadomił sobie, że w jego oknach pali się światło. — Do diabła! — wycedził. Odbezpieczył kufę. Pomyślał, że marzenia o chwili spokoju na razie nie uda się zrealizować. Musi się skupić. Kto wie, czy nie po raz ostatni. Być może to decydujący raz. Ręka nie powinna zadrżeć, a świadomość i refleks zawieść. Powoli zaczął wchodzić na schody. Tym razem przepiękna sień, która zawsze robiła na nim wrażenie, jakby widział ją po raz pierwszy, w ogóle nie przykuła jego uwagi. Stąpał po schodach bezszelestnie, z miękkością tupanga. Zawodowy krok — przemknęło mu przez myśl. Kiedy znalazł się na ostatnim piętrze, zauważył, że drzwi jego mieszkania są niedomknięte. Sączyła się przez nie smuga jaśniejszego światła z przedpokoju. Stanąwszy z boku, plecami przy ścianie, pchnął drzwi nogą. Rozwarły się bez szmeru, na całą szerokość. Teraz światło wylewało się na klatkę szerokim potokiem. Wewnątrz cisza. Ani jednego dźwięku. Przykucnął. Z tej pozycji, ostrożnie wychyliwszy głowę za framugę, zlustrował widoczne fragmenty pomieszczenia. Wstał. Schował kufę do kieszeni. Wszedł do mieszkania pewnym krokiem, choć widok, jaki się przed nim roztoczył, przyprawił go o drżenie kolan. Nie zastał tu nikogo, to pewne, bo zrobiono już, co miano zrobić. Mieszkanie było doszczętnie zdemolowane. Łóżko rozprute. Strzępy materaca walały się po podłodze. Pocięte zasłony zwisały spod sufitu. Pod nogami chrzęściło szkło z porozbijanych szyb i półek. Sterty ksią- żek o porozdzieranych jakby w furii grzbietach, z powyrywanymi, zgniecionymi w kulki kartkami walały się po kątach. Przewrócony na środku pokoju fotel nie miał nóg. W powietrzu unosiło się pierze z pościeli, przekrzywiony żyrandol sączył równomierne i ciepłe jak zawsze światło. Rozgniatając butami szkło, wszedł do kuchni. Szafki pozrywane ze ścian tarasowały wejście. Wszystkie produkty, dokładnie ze sobą zmieszane, zaścielały równomierną warstwą podłogę, malowidło na ścianie było podziurawione czymś ostrym. Może nożem? Łazienka, zalana wodą po kostki, tonęła w pianie supaloru. Pęcherze supaloru fruwały pod sufitem. Przybory toaletowe i płyny tworzyły w wannie kolorową miazgę, która malowniczym zaciekiem sączyła się do kanału. Zamknął drzwi łazienki i wrócił do pokoju. Usiadł na rozprutym łóżku. Narastała w nim wściekłość. Niczym nie skrępowana, wypełniająca każdy nerw, tępa i ^bezmyślna. Wściekłość, która rozwierała mu przed oczami czerwoną otchłań. Skronie pulsowały. A jednak czuł się uspokojony! To, co zastał, było mu przynajmniej znane. To nie Nieuchwytny zdemolował jego dom. A więc Off mógł się całkowicie przestać go obawiać. Czuł to od dawna, niemal od początku tej ponurej historii. Czuł, że człowiek, którego początkowo ścigał, nie może być naprawdę jego wrogiem. Mogli to zrobić tylko ludzie z OS i z pewnością zrobili to na zlecenie TR. Off był o tym przekonany. Położył się. Wyciągnął ręce nad głową i zamknął oczy. Nadchodziło odprężenie. Rzucił okiem na biurko stojące przed oknem i zamarł. Wstał raptownie, aż zatrzeszczały mu stawy. Podbiegł do biurka i chwycił łapczywie leżący na nim przedmiot. Przez chwilę wpatrywał się w niego uważnie, zastanawiając się, co też może w tym miejscu oznaczać. — Proporzec z „Bandery"... — wyszeptał. Tylko jeden człowiek mógł go tutaj zostawić. Chyba że powierzył go komuś innemu. Nie. Nie postąpiłby w ten sposób. Ów proporzec to dla niego niewątpliwie najważniejsza zdobycz, największe trofeum w całej karierze. Gulm nie oddałby go nikomu, nawet na łożu śmierci. Więc skąd się tu wziął? Gulm leży przecież w uniwennedzie i pozostanie tam jeszcze przez jakiś czas. Obrażenia, jakich doznał, okazały się poważne. Oczywiście wyjdzie z tego, ale nie tak prędko. A nawet jeżeli to on we własnej osobie, czy też jakiś jego' pełnomocnik, czy ktokolwiek inny, to po co wetknął proporzec w stertę papierów na biurku? Co to, do diabła, oznacza? Kolejna łamiglówika. Off nie miał już zupełnie siły. Bez przerwy tkwił w łamigłówkach. Za każdym razem, kiedy udawało się coś wyjaśnić, automatycznie — jakby jedno wypływało z drugiego — pociągało •to za sobą kolejne ogniwo zagadki, ukazując kręte labirynty nowych, niekończących się pytań bez odpowiedzi, rodzących się wątpliwości, które wiodły go w ciemność bez dna. Wprost fizycznie poczuł, że się dusi. Rozluźnił kołnierzyk i zaciskając proporzec w ręce, osunął się na poduszki, wzniecając nową zamieć pierza. Leżał bez ruchu, czując żelazną obręcz ściskającą mu gardło. Nie mógł złapać tchu. W głowie szum niespokojnych, skłębionych myśli. I raptem cisza. Już wiedział! Nie odważył się zastanawiać, skąd i jak przyszła ta świadomość, ale wiedział, że Gulm nie żyje. Czuł także bardzo wyraźnie i jednoznacznie grożące mu ze strony Tajnej Rady niebezpieczeństwo. Na czym ono polega dowie się we właściwym czasie. Tym razem jakoś lżej przeszedł ów kontakt. Bo to był kontakt! Czy to Oni zniszczyli ten dom? Chyba tak. Po co? Jasne, musieli go wprowadzić w odpowiedni stan. Poprzednim razem także został wprowadzony w odpowiedni stan. Teraz na szczęście nie skończyło się w uniwer-medzie. Nieoczekiwanie dla samego siebie przypomniał sobie, jak w makabrycznym śnie, scenę z „Bandery". Ucieka długim korytarzem. Biegnie, ile sił w nogach, a ma ich w nogach niewiele. Kolana miękkie. Grzbiet piecze po torturach. Ręka zwisa bezwładnie, w zaciśniętej pięści ściska tak jak w tej chwili — proporzec. Mija sztolnie, biegnie zawiłym labiryntem bocznych korytarzy, gdzieś niedaleko jest barykada. Przed barykadą, nie wiadomo w którym miejscu, skryte czujki. Coraz bardziej zbliża się miarowy łomot przodka. W przodkach bez przerwy trwa praca. Upał się wzmaga