Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Lecz zdarzało się też, że były to świetliste oczy ryby głębinowej, która tylko w nocy wychodziła na powierzchnię i leżała urzeczona blaskiem lampy. W paru przypadkach, kiedy morze było spokojne, ciemna woda wokół tratwy wypełniała się często okrągłymi głowami o dwóch - trzech stopach średnicy, trwającymi bez ruchu i patrzącymi na nas wielkimi, płonącymi oczyma. W inne noce widniały pod wodą świetlane kule o średnicy jednego metra lub więcej i mrugały w nierównych odstępach czasu, jak elektryczne lampy zapalane co chwila. Stopniowo przyzwyczajaliśmy się do obecności pod podłogą wszelkich podwodnych stworów, lecz zawsze byliśmy zaskoczeni, kiedy pojawiała się tam nowa odmiana... Pewnej pochmurnej nocy, o drugiej godzinie, kiedy sternik z trudnością odróżniał czarne niebo od czarnej wody, zobaczył nagle w morzu niewyraźną iluminację, która wkrótce przybrała kształt wielkiego zwierzęcia. Trudno było określić, czy samo zwierzę fosforyzowało, czy też świecił plankton osiadły na powierzchni jego ciała. Błyski w dole, w czarnej wodzie, nadawały upiornemu stworowi niejasne, chwiejne kontury. Zrazu były okrągłe, to znów trójkątne lub owalne, aż nagle stwór podzielił się na dwie odrębne części pływające tam i z powrotem pod tratwą. W końcu były to już trzy wielkie, świecące widziadła kołujące powoli pod nami. Były to prawdziwe potwory, gdyż same tylko kadłuby mierzyły 6-8 metrów. Zjawiliśmy się wszyscy szybko na pokładzie, żeby zaobserwować ten taniec upiorów, który trwał godzinami, posuwając się razem z tratwą. Nasi świecący towarzysze jazdy poruszali się tajemniczo i cicho, trzymając się na dość znacznej głębokości, przeważnie po prawej burcie, gdzie stała latarnia. Niekiedy jednak tkwili pod tratwą lub przesuwali się na lewą stronę. Błyski światła na grzbietach dowodziły, że bestie były większe od słoni; nie były to jednak wieloryby, gdyż nie wychodziły nigdy na powierzchnię, aby zaczerpnąć powietrza. Może bj'ły to olbrzymie płaszczki zmieniające kształty przy obracaniu się w wodzie? Nie zwracały one na nas uwagi nawet wtedy, kiedy trzymaliśmy latarnię tuż nad powierzchnią wody, dla zwabienia i przyjrzenia się im. Jak wszystkie szanujące się upiory i widma, zapadły w głębiny, kiedy zaczęło dnieć. Nigdy nie udało się nam wyjaśnić tej nocnej wizyty trzech kwiecących potworów, chyba żeby uważać za wyjaśnienie inne odwiedziny złożone nam później, wśród białego dnia. Było to dwudziestego czwartego maja. Dryfowaliśmy leniwie, znoszeni przez martwą falę 23, na mniej więcej 7° szerokości południowej i 95° długości zachodniej. Zbliżało się już południe i wyrzuciliśmy właśnie za burtę wnętrzności dwóch wielkich makreli złowionych z rana. Skoczyłem z dziobu do morza i trzymając się końca liny zażywałem odświeżającej kąpieli, bacznie obserwując dokoła wodą. Wtem spostrzegłem wielką, brązową rybę długości 2 metrów, płynącą z zaciekawieniem ku mnie przez kryształowo przezroczystą wodę. Wdrapałem się szybko na krawędź tratwy i usiadłem w palącym słońcu, spoglądając na rybę, która spokojnie przepłynęła obok nas, gdy usłyszałem nagle dziki okrzyk bojowy Knuta siedzącego na rufie za bambusowym szałasem. "Rekin!" wrzeszczał głosem załamującym się w falset, a ponieważ rekiny niemal codziennie pływały koło tratwy nie wywołując takiego podniecenia, zrozumieliśmy wszyscy, że musi to być coś szczególnego, i pośpieszyliśmy Knutowi na odsiecz. Knut siedział w kucki i prał swe szorty w wodzie morskiej. W pewnej chwili spojrzał na morze i ujrzał na wprost siebie największą i najbrzydszą mordę, jaką kiedykolwiek widział w swym życiu. Była to głowa prawdziwego potwora morskiego, tak wielka i szpetna, że sam legendarny wąż morski, gdyby kiedykolwiek wyszedł na powierzchnię morza, nie zrobiłby na nas podobnego wrażenia. Łeb był szeroki i spłaszczony jak u żaby, z parą małych oczu po bokach i ropuszą paszczą półtorametrowej szerokości, z której zwisały długie frędzle. Głowa przechodziła w olbrzymie cielsko kończące się długim, cienkim ogonem z ostro zakończoną pionową płetwą ogonową, wskazującą, że ten morski stwór nie należał do żadnego z gatunków wielorybów. Pod wodą tułów wydawał się brunatny, lecz podobnie jak głowa usiany był gęsto białymi plamami. Potwór zwolna zbliżał się do nas od strony rufy. Marszczył się jak buldog i od niechcenia machał ogonem. Wielka, okrągła płetwa grzbietowa wystawała zupełnie z wody, niekiedy wynurzała się również płetwa ogonowa, a kiedy gigant leżał w dolinie fali, woda spływała z szerokiego grzbietu, jak z podwodnej skały. Przed ogromną paszczą pływał niczym wachlarz cały rój pręgowanych jak zebry ryb-pilotów, a duże tarczogłowy i inne pasożyty tkwiły mocno przyssane do olbrzymiego cielska, podróżując z nim razem przez wody. Całość przybierała wygląd dziwacznej kolekcji zoologicznej, zgromadzonej wokół czegoś, co wyglądało jak pływająca rafa podwodna. Dziesięciokilowa złota makrela, nadziana na sześć największych haczyków na ryby, wisiała za rufą jako przynęta dla rekinów