Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

W świetlicy budowlanych, w niskim drewnianym baraku nabitym ludźmi, było piekielnie gorąco; nie pomagały otwarte okna, tyle tylko że można było wyjrzeć nimi na świat boży i popatrzeć sobie, gdy inni gadali, na ogromny szmat budowy. W rozgrzanym powietrzu każdy szczegół występował bardzo wyraziście. To już nie był rozkopany, rozwalony, rozbebeszony plac sprzed trzech miesięcy niewiarę budzący w przechodniach. Z chaosu wyłaniały się kształty i zarysy. Już rozpoczęto pracę na wszystkich odcinkach przyszłej Trasy. Z wody wiślanej, zmąconej robotą, wyrastały ku górze kamienne filary, białe, oplecione siatką drewnianych rusztowań. Było ich pięć. Między nimi rozpięto taśmę rusztowania montażowego. Równocześnie gdzieś tam het! na Śląsku, w Zabrzu i w Chorzowie trójkątne segmenty mostowej konstrukcji suną dźwigami nad hałaśliwą halą, od kuźni do montowni. Przed pałacem księcia Pepi wygięło się czarne dziąsło ściany oporowej, takim półłukiem pójdzie jezdnia wsparta na usypiskach i na stawianych właśnie filarach małego, niskiego wiaduktu. Na gliniastym placu Mariensztatu wyrzynają się z ziemi, niby pierwsze zęby mleczne, niziutkie mury nowych fundamentów. Ileż to było lamentów i wyrzekań, gdy przedwczoraj z rozbieranej rudery przy Nowym Zjeździe ewakuowano upartych lokatorów gnieżdżących się tam jak nietoperze w załomach starego młyna, w brudzie i ciemnocie, wśród gruzów. – Zaczyna się! – mruknął wtedy mały, krępy inżynier Rostoń, kierujący tą akcją z ramienia Warszawskiej Dyrekcji Odbudowy. Miał na myśli kłopoty, które już odtąd stale będą towarzyszyć odbudowie miasta. Nie można bowiem tolerować półruin, a nawet całych domów, jeżeli przeszkadzają one planom nowej stolicy; tego nigdy nie będą w stanie zrozumieć ludzie usuwani z tych ruin, chyba że od razu wprowadzi się ich do nowych, piękniejszych mieszkań, a tak nie zawsze przecież będzie i nie zawsze być może. Na Trasie wykonano już dwadzieścia pięć procent robót. Marek przenosił powoli wzrok z placu mariensztackiego na szczecinę drutów wystających z żelbetonowych ścian oporowych tunelu. Omiatał oczyma całą budowę, lecz inaczej niż zazwyczaj: nie zastanawiał się nad tym, co widział, nie zapalał entuzjazmem do konstatowanych osiągnięć. Ciągle wracał myślami do Hanki, a głos Jelińskiego, powoli cedzącego słowa przez gęste powietrze upalnego dnia, dochodził doń jakby z oddali: – Jeżeli tak dalej będziemy pracować, to diabli wezmą cały harmonogram naszych robót. Siedzimy przecież w tej rozwalonej Warszawie i wiemy dobrze, że każdy dzień dłużej bez drugiego mostu to dręczenie ludzi, mieszkańców, nas samych. Alojzy telepie się co dzień z Targówka, aż przez Poniatowskiego, co nie jest wygodne. – Aha! – przytaknął zza stołu Alojzy Bednarz. 86 – Most i tunel – to dwie połowy całości. „Mostostal” gna. Ho, ho! A my, sakramenckie dziady! Towarzystwo wzajemnej adoracji. Łęgosz nie był w piątek. Maciuga co i raz urywa sobie godziny. Kozioł, choć młody i przykładać się winien wzorowo, jak w sobotę po fajerancie poszedł, tak zjawił się dopiero w czwartek rano. – Marek nadstawił uszu usłyszawszy swoje nazwisko. Zaczął uważać. – Spadają wam dniówki, wasza rzecz. Tracisz, masz widać na to. Nic mi do tego. Ale tak w każdej brygadzie – jeden, dwóch, a może i trzech. Leżymy na obie łopatki. Tamci, z mostem polecą naprzód, a my ich nie dogonimy! Leniuchujecie, wagarujecie, bąki zbijacie, a obok nas rośnie piękna robota. Rosłaby prędzej, gdybyśmy się lepiej przykładali. Towarzysze, czas najwyższy! Kolektyw winien chwycić za łeb tych opornych i albo won z roboty, albo będziesz pracował akuratnie! Jeliński był gruby i mały. Przy ostatnich zdaniach przestał odmierzać słowa i wpadł w złość. Poczerwieniał i zamaszyście wymachiwał rękami. Sprawa dojrzała do rozstrzygnięcia. Bumelanctwo ostatnimi czasy przybrało niepokojąco na sile. Groziło niedotrzymanie terminu wykończenia ścian tunelu. Pierwsi opamiętali się członkowie PPR, wśród nich Jeliński. – Jak to wygląda? – głos zabrał drugi towarzysz z PPR, Kurzydło. – Co niedziela tłumy ludzi walą tutaj. Od Krakowskiego jest warta, to przechodzą od Starówki. Co dzień po południu istna pielgrzymka. Wszędzie wtykają ciekawe gęby, radzi ujrzeć cud, o jakim mówi całe miasto