Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

- Ach tak? - mruknął żałośnie Barry. - Szczerze mówiąc, nie wiem, co byśmy zrobili, gdyby nie te mityczne małe zielone ludziki. — Obcy są prawdziwi — wtrącił Nigel. - Mój tato widział paru. — Naprawdę? Nie zmieszałeś sobie z czymś tej coli? — Na pewno — odparł Nigel z urazą. Pytania retoryczne zawsze go irytowały. - On mówi prawdę — wtrącił Barry. — Ludzie w moim sąsiedztwie wciąż padają ofiarami uprowadzeń. — Uhu — rzekł Kurrliss. — Na waszym miejscu raczej bym na to nie liczył. - Czemu ludzie wolą kosmitów od czarodziejów? - wtrącił Nigel. - Dlaczego to miałoby być lepsze? — Nie jesteśmy pewni, ale nie słyszeliście chyba nigdy o paleniu obcych na stosach, prawda? - Nie - przyznał Nigel. Jego cola właśnie wyzionęła ducha (późniejsze beknięcie można uznać za życie pozagrobowe). - Czy mógłbym dostać jeszcze jedną? 44 - Jasne. Weź sobie ze służbowej lodówki. Nigel pobiegł ile sił w nogach, wyraźnie pochłonięty wymyśloną zabawą, od czasu do czasu wymagającą podskoków i wygłaszanej półgłosem narracji. Barry odwrócił się do Kurrlissa. - Palenie na stosie nie robi nam krzywdy. Nauczyli nas tego w Hokpoku. -A spotkałeś kiedyś kogoś, kto to przeżył? - Kurrliss uśmiechnął się. - Tak też sądziłem. Oczywiście, że wam to wmawiają, nie mówią też nic o obłędzie. Ani o bezpłodności. Szli dalej. - Skoro zatem wasza praca jest taka ważna, czemu ten budynek wygląda tak... no, przeciętnie? — spytał Barry. Wokół nie widział ani jednego gargulca czy kolumny. - Delikatnie powiedziane. To straszna nora. - Kurrliss postukał palcem w pokryty zaciekami tynk pod sufitem, obruszając lawinę odłamków. — Ale jesteśmy w świecie Gumoli. My nie żyjemy w zamkach, najważniejsze decyzje zapadają w najnędzniejszych miejscach. Czasami żałuję, że nie urodziłem się magiem, i oczywiście nie ja jeden. Spójrz, ilu ludzi czytało twoje książki. - Muszę przyznać, że odkąd cię poznałem, bycie magiem nagle wydało mi się mniej zabawne. Nigel wrócił z kolejną colą. Pierwsza dawka cukru i kofeiny zaczynała działać, pocił się i dygotał jak ćpun. Minęli kolejne drzwi, na których napisano prosimy O CISZą - TRWA TERAPIA. - Czasami sytuacja wymaga ingerencji osobistej - wyszeptał Kurrliss. - W samym tym budynku mamy pięćdziesiąt salek terapeutycznych. 45 - Mogę posłuchać przy drzwiach? - Barry jak zawsze wykazywał niezdrową ciekawość. - Jasne. -A zatem pański tort z okazji przejścia na emeryturę zniknął. - Ucha Barry'ego dobiegł cierpliwy, modulowany głos. - Założę się, że to pana poruszyło. Niemożliwe, pomyślał Barry. - Coś się dzieje trzydziestego pierwszego lipca — rozległ się inny głos, wyraźnie na skraju łez. — Każdego trzydziestego pierwszego lipca coś mi ginie. A jednak, pomyślał Barry. - Może mógłbym tam wejść i dać temu Gumolowi trochę pieniędzy? Myślę, że moja żona... - Proszę, nie — przerwał mu stanowczo Kurrliss. — Spotkanie z czarodziejem po podobnej traumie mogłoby okazać się bardzo szkodliwe. Mógłby tego nie wytrzymać. Nieco dalej w głębi korytarza ujrzeli kolejną salę pełną bankierów próbujących zniwelować wpływ skarbów na gu-molskie rynki finansowe. -Wystarczy śmierć jednego smoka, a całe jego złoto i srebro natychmiast trafia na rynek. To właśnie wydarzyło się w tysiąc dziewięćset dwudziestym dziewiątym, gdy Basti-nado Bezlitosny zabił wiekowego Szwedzkiego Klopsono-sa. Nagle znikąd pojawił się gromadzony przez dwanaście wieków skarb. Wszystko oszalało, maklerzy zaczęli wyskakiwać z wieżowców... - To zabawne, zawsze myślałem, że Bastinado był bohaterem — odparł Barry. W kolejnej sali roiło się od małych dzieci w szatach i szpiczastych kapeluszach. 46 - Czy to czarodzieje? - spytał Nigel. - Za młodzi. - Barry pokręcił głową. -Twój tato ma rację, Nigel. To Gumole, których zainspirowały książki J.G. Rollins. Przyprowadzili ich tu rodzice. Mamy przekonać te dzieci, że nie są Barrym ani Herbiną. Dlatego proszę, byś nie przystawał przy oknie. Widok prawdziwego Barry'ego może wywołać u nich atak wściekłości. - Dziwaczne — mruknął Nigel. -Właściwie to bardzo smutne. J.G. z własnej kieszeni opłaca ich terapię. W dziewięćdziesięciu ośmiu procentach przypadków dochodzi do wyleczenia. Skręcili w prawo i znaleźli się przed drzwiami z napisem JEDNOSTKA SPECJALNA. - Przepraszam, źle skręciłem — rzekł szybko Kurrliss. - Czy to tutaj trzymacie pistolety i inną broń? — spytał Nigel. Kurrliss wahał się przez moment. - Umm... Tak. - Po cóż, u licha, wam broń? - Barry spojrzał na niego wstrząśnięty. - Chodźmy tędy - rzucił Kurrliss. - Nie wszyscy czarodzieje są równie rozsądni jak ty, Barry. — Pozdrowił skinieniem dłoni idącą z naprzeciwka bardzo ładną koleżankę. - To laskołaczka, uwierzyłbyś? - szepnął. - Rodzinna klątwa. Lekko rozchwiana emocjonalnie, lecz niezwykle, ach, użyteczna