Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Dzika pierwsza dopadła zbiega. Na połamanych łopuchach leżał młody, może dwuletni mwe, z ampułką wbitą w kark. Zwierzę było dobrze odżywione, miało gładką, nagą skórę koloru zieionkawobrunatnego. Duży łeb osadzony był na mocnej,, grubej szyi. Długie stosunkowo nogi kończyły się czterema palcami, z których dwa boczne znajdowały się znacznie wyżej i przy chodzeniu prawie nie dotykały ziemi. Górna warga tworzyła gruby wałek, który zwisał w dół kryjąc pod sobą dolną. Uszy zwierzęcia były malutkie i pokryte wewnątrz miękkimi włosami. Po chwili przybiegł pan Goraj, a za nim Murzyni, którzy na widok leżącego hipopotama zaczęli klepać się z radości po udach i wyśpiewywać jakąś skoczną piosenkę. — Ależ ampułka tkwi mu mocno w karku — rzekła z podziwem Dzika. — Mwe gnał wprost na pana, jakby go kto prowadził! — Tak, ledwo miałem czas strzelić!... Gdyby to był stary hipopotam, to wątpię, czybyśmy go dostali... igła utkwiłaby w tłuszczu i narkotyk nie dostałby się do muskułów. Teraz trzeba prędko zrobić klatkę i przenieść go do obozu. Gdy klatka była gotowa, wepchnięto w nią śpiącego jeszcze hipopotama, ale teraz okazało się, że czterech ludzi nie wystarczy do przeniesienia go przez puszczę. Musiano posłać jednego człowieka do obozu, by sprowadził pomoc. Ponieważ tragarze nie mogli przyjść wcześniej niż za dwie, trzy godziny, rozpalono ognisko i Dzika zajęła się 192 przygotowaniem drugiego śniadania. Nieco na uboczu jeden z Murzynów powiesił na drzewie upolowaną w czasie drogi małpę i ściągnąwszy z niej skórę — podzielił mięso na cztery równe części. Murzyni rozpalili sobie osobne ognisko i na gorących węglach przypiekali kawałki mięsa. Pochłaniali je z taką rozkoszą, aż im grdyki grały. Po skończonej biesiadzie jeden pozostał przy ogniu, dwaj zaś poszli w puszczę na poszukiwanie drzewa chlebowego i orzechów kola. Pan Goraj i Dzika kończyli właśnie śniadanie, gdy z lasu przybiegł Murzyn i podał dziewczynce malutkie stworzonko pokryte brązową sierścią. Zwierzątko miało krótki, trójkątny łebek z dwoma czarnymi, paciorkowatymi oczkami, maleńkie stojące uszka, mocną szyję i puszysty ogon. Krótkie nóżki prawie zupełnie schowane były pod bujną sierścią. Dzika bez trudu poznała w tym zwierzęciu ichneumona, tępiciela węży. Murzyn uśmiechnął się i powiedział wyjaśniająco: — Dudu, dudu! — Aha, więc tutejsi Murzyni nazywają ichneumona dudu — zrozumiała Dzika i śmiejąc się powtórzyła: — Dudu, dudu! Dobrze, więc będziesz nazywał się Dudu. Murzyn zadowolony łypnął czarnymi oczyma i pobiegł z powrotem do towarzysza, który widocznie znalazł drzewo kola, bo wzywał go wołaniem. Ichneumon na ręku dziewczynki kręcił się niespokojnie, obwąchiwał wszystko, szczególnie jednak interesowała go otwarta puszka sardynek. Wyciągał w jej stronę nosek, raz po raz otwierał pyszczek, oblizywał się i coraz gwałtowniej próbował wyrwać się z rąk Dziki. Dziewczynka nie zwracała na te manewry najmniejszej uwagi, jedną ręką przytuliła zwierzątko do siebie, drugą zaś położyła sardynkę na kawałek chleba i podniosła do ust. 13 W pogoni za mwe 193 Jak to się stało, że nagle rybka znalazła się w pyszczku Dudu, tego Dzika zupełnie nie mogła zrozumieć. Ichneumon z błyskawiczną szybkością wymknął się z jej rąk, z całym spokojem zjadł sardynki, a następnie dokładnie wylizał oliwę z puszki. Potem zaskrzeczał, rozejrzał się i zupełnie niespodziewanie usadowił się dziewczynce... za bluzką. Pomruczał jeszcze chwilę, nakrył się ogonkiem i zasnął. Dzika, nie chcąc przerywać słodkiego snu zwierzątka, siedziała bez ruchu aż do przyjścia tragarzy, którzy po półgodzinnym odpoczynku ruszyli z mwe w powrotną drogę do obozu. Ichneumon przez cały czas spał i tylko kilka razy wysunął główkę, popatrzył wokoło czarnymi oczkami, zaskrzeczał i znowu dawał nura pod bluzkę. W obozie Dudu od razu zadomowił się w namiocie Dziki. Obszukał wszystkie kąty, wywlókł z nich kilka modliszek i dużych pająków, które za dnia znalazły tam schowek, a potem pobiegł za dziewczynką do namiotu-jadalni. Tu porwał panu Rawiczowi z talerza pachnący bawoli befsztyk, zanim ten zdołał go skosztować. Z ukradzionym mięsem wpadł między krzaki i nie wyszedł, dopóki go nie pożarł. Kiedy przybiegł z powrotem, najspokojniej usadowił się Dzice pod bluzką, wysuwając tylko łebek i patrząc na stół, co by tu jeszcze porwać. W nocy wśliznął się do łóżka dziewczynki i spał jak suseł na jej głowie. W dwa dni po złowieniu mwe powrócił do obozu Balakamo i następnego ranka obaj z panem Gorajem wyprawili się nad rzekę Jambasse. Murzyni pod nadzorem pana Rawicza zaczęli już pakowanie niektórych rzeczy, przygotowywali pręty na klatki, a w wolnych chwilach chodzili na krótkie polowania. Dzika na wszystkie wycieczki zabierała teraz ze sobą 194 małego Dudu. Zawsze też towarzyszył jej Sjo, który codziennie wczesnym rankiem odbywał samotne wyprawy w puszczę, a po powrocie długo i tajemniczo szeptał coś ze swoją „białą miss". Któregoś popołudnia całe niebo pokryło się ciemnymi chmurami. Była chyba czwarta, kiedy Dzika przybiegła zdyszana do obozu, a w pół godziny potem na puszczę runął huraganowy wicher. Drzewa trzeszczały i gięły się dosłownie jak źdźbła trawy, obłamane konary świstały w powietrzu, a stare, spróchniałe, stuletnie kolosy ze straszliwym hukiem waliły się na ziemię. Zrobiło się tak ciemno, że Dzika elektryczną lampą musiała świecić panu Rawiczowi i Jackowi, którzy borykali się ze sznurami i kołkami Jackowego namiotu, szarpanego przez wichurę