Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
- Widzisz - krzyczałem do Irzka - wojsko, wojsko, dragoni! Wyłaniali się spomiędzy domów w złotych hełmach, pyszni, piękni, wspaniali. - No to co? - Irzek patrzył na nich swym najgroźniejszym, najwścieklejszym spojrzeniem. Spode łba. - No to co?! Wyzywał mnie w ten sposób. - Co? Że zwyciężą! - Właśnie, że nie. - Zwyciężą. - Właśnie, że nie. - Zwyciężą. Mama nie wracała, siedzieliśmy jeden przy drugim, zlepieni ze sobą, bok przy boku, tchu nam już znowu brakowało w piersiach. Wyjechał trębacz na siwym koniu - głos trąbki rozległ się donośnie. Za trębaczem wysunął się oficer i zaczął coś wołać. W odpowiedzi na wołanie wyrwał się z całego tłumu straszny szum wycia i pisku. Obleciała dragonów srebrna błyskawica, dobyli szabel. Bałem się spojrzeć na Irzka. Bałem się swego zwycięstwa i jego przegranej... Nie patrzyliśmy na siebie. Sapał. Ja też. Marszczył czoło. Ja też. Powtarzaliśmy sennie, równo, ale z wielką uwagą, jak pacierz: - Zwyciężą. - Właśnie, że nie. - Zwyciężą. - Właśnie, że nie. Ruszyli kłusa. Zdążyłem jeszcze krzyknąć Irzkowi - licz, ośle, chociażby siłę samych koni - gdy mama wpadła do pokoju. Z rozwianym włosem, z wyciągniętymi rękami, w niebieskim kaftaniku, z oczami wpadniętymi za powieki, podobna zupełnie do figurki z naszego teatru drewnianego, żony Trojańczyka Hektora. - Wynosić mi się stąd natychmiast! - krzyknęła tak straszliwie, że w jednej chwili uciekliśmy z pokoju. Gdzie? Co? Jak? Co się tam teraz dalej dzieje!?! - Czekaliśmy za drzwiami. Irzek przestępował z nogi na nogę wyskubując sobie sukno z rękawa. Ja też. - Wiem!! - wrzasnął nagle i puścił się dokoła całego mieszkania drugą stroną z powrotem do salonu. Biegnąc piszczeliśmy z pośpiechu. W oknie salonu stał Tomasz. Takiego Tomasza nikt chyba jeszcze dotąd nie widział. Ogromne bokobrody leżały mu na piersiach nieruchomo - jak z kamienia. Był blady! Można mu było dojrzeć na policzku każde kółeczko cienia w dawnych dziobach po ospie. Przez skronie wiły mu się po trzy pioruny czarnych żył. Przy wlekliśmy fotele stając przy oknie blisko z obu stron Tomasza. Nie zwrócił na nas żadnej uwagi. Nie słychać było nawet, czy oddycha, choć zazwyczaj sapał wyraźnie. Dragoni werżnęli się w tłum - i ponieśli klęskę. Czwórki pogmatwały się, konie zaczęły stawać dęba, wytryskać w górę ponad tłum, który zalał całą kolumnę. Irzek skuczał. Nie można tego inaczej powiedzieć, skuczał. Bił się pięściami po głowie i z radości skuczał. Nieszczęśliwy, zhańbiony, powtarzałem raz za razem: - Zwyciężą, zwyciężą, zwyciężą... - Cicho - szepnął Tomasz. Trzymał nas obu za ręce. Nigdy do nas tak srogo nie przemawiał ani tak srogo nie patrzył. - Dragony nie jest żadne wojsko - zachrypiał - żadne. Wojsko jest artyleria forteczna, czyli wałowa. Rozumiecie?! Nie śmieliśmy nawet mrugnąć. - Jakbym narychtował działo ze Zwierzyńca, z kopca Wandy albo jeszcze skąd i puścił tu jeden dobry strzał, toby - Tomasz z obrzydzeniem ukazał na tłum - kości nie zostały. Kości!! Urwał. Dragoni zawrócili w ulicę świętej Anny. Ze Starowiślnej wychodziło coś całkiem innego... Bez żadnego trąbienia i bębnienia wyłaniała się piechota. Nie było słychać kroków, tylko widać, jak sunie długi, ludzki wąż. Irzek zbladł, we mnie wstąpiła nadzieja. Tomasz znów stanął w środku między nami. Powiedział teraz jedno słowo. Zimno się nam od tego zrobiło: - In-fan-te-ria... - Tomaszu! Tomaszu! Tomaszu! - znowu mama. - Proszę zabrać chłopców do kuchni. Proszę ich tam dopilnować! Stała w drzwiach, blada, wyprostowana, jak posąg. Rzeczywiście, działy się rzeczy niepojęte: zakazywano nam zawsze wszelkiego łażenia do kuchni, teraz, w czasie wojska i wyborów, w kuchni mamy siedzieć?... Tomasz wziął nas za ręce i silnie przytrzymując odprowadził. - Niby co tu mamy robić w kuchni?! - wrzasnął Irzek na całe gardło. Miał zamiar "odpowiednio" przerazić Filipinę. Nie raczyła nawet odpowiedzieć. Tu ma sagan z gotującą bielizną, tu rozwałkowane ciasto, tu bije pianę, tu grzebie pogrzebaczem w piecu, tu łyka coś nagle i próbuje oczy pod sufit wznosząc - mów do niej! Tomasz zakazał nam rozmawiać, usiadł przy oknie, skręcił sobie papierosa, zapalił i słuchał. Chciał wysłuchać, co się na mieście dzieje? Popatrzył na Filipinę uważnie i żeby ją jakoś zaciekawić, rzekł srogo: - Będą strzelać. - Niech ta sobie strzelają - odpowiedziała. - Wcale się nie zaciekawiła. Tomasz poprosił ją, żeby aby może była trochę ciszej. My też prosiliśmy. Nic tu nie można usłyszeć. Zazdrościliśmy śniegowi, który zaczął padać i lecąc, gdzie mu się podoba, mógł płatkami widzieć ze wszystkich stron wszystko. - Jak mają strzelać - warknęła Filipina - to i tak usłyszycie w porę. - Nie o samo strzelanie chodzi - bąknął Tomasz - jako wojskowemu chodzi także o samo "komando". Przy tym człowiek musi wiedzieć, kiedy hołota ponosi zasłużoną karę. Nie zaciekawiło to wszystko Filipiny. Jeszcze mocniej, głośniej zdejmowała pokrywy, jeszcze straszniej ciskała wszystkim dokoła. Tomasz - jedno, Filipina - drugie. Tomasz - krew się zaraz poleje... Filipina - stoję o to, co o onegdajszy wiatr. Rzecz nigdy w życiu nie widziana, nie słychana: Filipina z kopystką, Tomasz z pogrzebaczem naprzeciw siebie wymyślają, Tomasz krzyczy - krew, kara - Filipina aż kuca ze złości. Gdy na chwilę przycichli, okazało się, że w jadalni ojciec kłóci się z mamą. Mamy nie słychać, ojca doskonale. - Nie, nie - woła - żebyś wiedziała, pójdę!! Nagle wszystko zmilkło... W przypadkowej ciszy usłyszeliśmy z daleka, z Rynku, gęstą falę ludzkich głosów, straszliwie wezbraną. Aż w piersiach mdlało od tego. Fala powstawała, znów nikła