Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Ale na brzozach dopiero nabrzmiewają pąki. Rosną kępami na dnie. Wśród nich właśnie przed ostatnim zakrętem odnajduję jeszcze jeden kopiec. Jest tak niepozorny, że nie wzbudzi pewnie zaufania w Childebercie. Ale skoro zechce uwierzyć, że w ogóle istnieją jakieś kopce i granice, to czemuż by miał oponować? Mógłby także zaprzeczyć po prostu mojemu istnieniu i co więcej – dowieść, że ma rację. Wszystko to mogłoby mnie ominąć. Ja z kolei mógłbym także, choć zupełnie inaczej, unieważnić Childeberta, Franków, zmierzch i rozpad przestrzeni. Od śmierci Arminiusza tak właśnie robiłem. Pozwalałem żyć jedynie tym, co minęli. Jak minął Arminiusz. Nie byłem przy tej śmierci i nie wiem, jak konał. Może rąbnięto go na odlew franciską i fala krwi bluznęła na pancerz? A może męczyli go długo, nagiego, obdartego z szat, skóry, z wydartymi pierścieniami, oczami i językiem. Co mu uczynili za ten pomysł i myśl szaleńca, aby w dziesięć koni ratować chwałę Imperium? Bo tak właśnie było. Nie liczył na zwycięstwo; nie chciał nawet chytrej partyzantki przelatującej od boru do boru, od wądołu do wądołu. Nie wierzył także w cuda pamięci. Ani w pomoc bogów. „Nie miał racji cezar Julian – mówił – skarżąc się: «Jowiszu, czemuś mnie opuścił?» Nie przy nas stają bogowie, to my przy nich wytrwać musimy.” Przyznałem mu rację i do dziś przy niej stoję. Nie mogliśmy się tylko zgodzić, czym jest trwanie. „Trwać – mówił Arminiusz – to spełnić się w krwi i krzyku. Krzyku, który jak fala dotknie wysokie jaskółki. Oderwany już od ziemi, jak oszczep przebije eter i wielorakie sfery planet.” – I dotrze do bogów? – spytałem. – Nie, nie dotrze nigdzie. Gdyby dotarł, przestałby trwać. Trwanie to samotność głosu, nic więcej. Gdyby słyszeli nas bogowie, wszystko stałoby się snem. Lecz żaden bóg nas nie słucha i ciężar każdej bryły ziemi jest ostateczny. Nie poszedłem za nim. I trwam inaczej. Inaczej też trwa to, co chciał zwielokrotnić, zamknąć w krzyku, gdy na czele garstki uderzył na zwycięską armię Chlodwika. I jestem ja. Czy nade mną ciągle jeszcze pruje przestrzeń oszczep jego krzyku? Cóż więc myślał Arminiusz? Jeśli słyszą i tworzą nas bogowie, to natura jest łaską, a człowiek wspólnym snem natury i bogów. I kiedy obudzą nas wreszcie, okaże się, że wszystkie cierpienia i wysiłki były zbyteczne. A właściwie nie istniały wcale. Były tylko zabawą, okrutną lub obojętną, ale bez sensu, kary, nagrody i znaczenia. Jeżeli zaś nie ma bogów, to wszystko jest rzeczywiste. Jeśli nie istnieje jawa, sen spełnia się naprawdę. I nawet sen śniony we śnie, jeśli pierwszy sen nie istnieje. I także sen śniony we śnie snu, jeżeli stopnie innych snów prowadzących z głębi na rzeczywistość runą nagle jak jodły obalone lawiną. Zostaje tylko kępa na dnie w dolinie. I oto wszystkie lasy świata. Jeśli nie przebudzimy się do jawy albo innego snu, to kamień wyśniony w najgłębszym śnie snu na zawsze zachowa swoją kamienność. Jeśli więc dobrze rozumiem Arminiusza, chciał zginąć po to właśnie, aby istnieć. Myślę, że były to desperackie pomysły. I niestety, mimo ostentacyjnej pogańskości Arminiusza, skażone chrześcijaństwem. Samo pragnienie trwania bez kresu wydaje mi się podejrzane. Trwa się do czasu, reszta jest fikcyjna. Za to trwa się w całości: z krzykiem, rękami, głową i w sandałach. No i w nienaruszonych granicach posiadłości. To właśnie teraz istotne. Nie poddałem się cieniom przyjaciela, zniosę i Childeberta. Jest doprawdy znacznie mniej rzeczywisty. Gdyby jego racje przeważyły, on rządziłby jawą. A mnie zostałby sen. Kamienie i kopce, drzewa i darń stałyby się przejrzyste, z każdą chwilą obracane w jasne powietrze. 19 Gdy przegrywamy, nasza jawa przemienia się w sen. Lecz czemu myślę o tym? Nie ma żadnej inwazji snów ani rudych cieniów w dąbrowie. Ja, tylko ja, nagi jak kość. I cóż mnie obchodzi reszta? Dolina poszerza się. Las zstępuje ku niej zewsząd. I na jego skraju, wrzynająca się w zdeptany gąszcz surowa struktura domu. Nie całkiem surowa nawet