Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Stone, który ocenił Canadian jako szeroko rozlaną pełną płycizn, wierzył, że przebędzie ją w bród, nie zamoczywszy nawet czubków butów. Zawiódł się srodze. Woda oblała mu stopy, później sięgnęła kostek, na koniec poczuł chłód i wilgoć na łydkach. Obuwie, jak się teraz okazało, wcale nie było szczelne. Jeszcze chwila — poczuł, że zwierzę płynie, mimo że znajdowało się zaledwie na odległość kilku kroków od brzegu. Zaiste, Stone nie mógł trafić gorzej. Początkowo chciał zawrócić. Zbyt późno, bo porwał go szumiący, czarny prąd i znosił. Dokąd? Ba, w tej nieprzenikliwej ciemności może tylko sowa potrafiłaby cokolwiek dojrzeć. — To było bardzo głupie uczucie, doktorze — zwierzał się w kilka dni później. — Włosy zjeżyły mi się na głowie. Ogarnął mnie strach. I to jaki! Nie wiedziałem, w którym miejscu kończy się ta przeklęta woda. Wyglądała jak jedno potężne jezioro, bez dna i granic. Jeździec i koń sunęli nadal, raczej w bok niż przed siebie. Rzeka szumiała ponuro i nic nie zapowiadało zbawczego lądu. Wierzchowiec począł chrapać ze zmęczenia, a może — przerażenia. Stone poklepał go po szyi, zachęcił półgłosem do większego wysiłku, ale kiedy woda sięgnęła mu bioder — wyjął nogi ze strzemion i trzymając cugle w garści zsunął się z siodła. Teraz płynęli obok siebie: człowiek i zwierzę. Jeździec czuł uderzenia wartkiego prądu, który porywał go coraz prędzej i prędzej i opóźniał osiągnięcie zbawczego brzegu. Po kilku dalszych minutach Stone stwierdził, że cały rynsztunek, jaki na sobie dźwiga, poczyna mu ciążyć, jakby ubranie i buty wyładowane zostało kamieniami. Mocniej ścisnął cugle i dał się nieść wodzie niczym bezwładny kloc drewna. Ale najgorsze miało dopiero nastąpić. Z góry rzeki nadpłynął potężny pień, którego zjawienie się Stone raczej przeczuł, niż dostrzegł, uderzył bokiem w jeźdźca, następnie w konia. Po tym uderzeniu człowiek nurknął w głębię, wypłynął krztusząc się i łapiąc powietrze ustami. W sekundę później poszedł pod wodę po raz drugi. Po prostu pociągnął go w dół zaplątany wokół palców rzemień uzdy. Najprawdopodobniej pień musiał uderzyć w koński grzbiet i zwierzę z kolei zanurzyło się w nurcie, na pół utopione. Wychynęło na powierzchnię wydobywając z odmętów jeźdźca, ale nie na długo. Raz jeszcze nakryła ich czarna fala i Stone stracił przytomność. Gdy otworzył oczy, ujrzał nad sobą szarzejące niebo, na którym gasły ostatnie gwiazdy. Nie wiedział, gdzie się znajduje i dlaczego jest mu tak bardzo zimno. Podniósł się i usiadł. Dopiero teraz zauważył, że wszystko, co ma na sobie, jest mokre. Wróciła pamięć przeżytych godzin. Coś go szarpnęło za lewą dłoń. Odwrócił się i zauważył konia obgryzającego resztki traw wyrosłych na nędznym spłachciu gruntu. Rozplatał uzdę i zsunął ją z dłoni. Zwierzę ruszyło w bok, wspięło się na łagodną pochyłość i tam poczęło szczypać pędy krzaków. Stone odetchnął całą piersią i pomyślał, że gdyby nie mocny rzemień zaplątany wokół dłoni, nie ujrzałby już więcej brzasku dnia. Koń uratował mu życie. Jakim sposobem? Tego nie mógł odgadnąć. Stone spostrzegł, że siedzi na piaszczystym półwyspie, głęboko wrzynającym się w wodę. Rzeka w tym miejscu tworzyła ostry zakręt. Prąd wyniósł na wpół utopionych: człowieka i zwierzę na tę właśnie łachę. Tak należało sądzić. Odkrywszy prawdę Stone dźwignął się i powędrował za koniem, aż osiągnął wyniosły grzbiet brzegu. Dalej ciągnęła się bezkresna płaszczyzna. Dmuchnął z jej głębi wiatr i zimnym dreszczem przeniknął ciało człowieka. Czym prędzej począł zrzucać z siebie mokre ubranie, aż pozbył się wszystkiego. Jednak nie zrobiło mu się cieplej. Więc przebiegł kilka jardów, a później przysiadał i podskakiwał. Widowisko zaiste niezwykłe: nagi człowiek wyczyniający dziwne łamańce w sercu preriowego pustkowia. Kiedy się nieco rozgrzał, nazbierał i nazrywał uschłych witek z krzaków rosnących na nabrzeżu i z kolei rozsiodłał konia. Drżącymi rękami porozpinał juki i z jednego wydobył pudełko, w którym zawsze woził zapałki. Tak, zapałek mu nie brakło, przecież Norton zaopatrzył go obficie. Niestety, wszystkie zamokły. Tylko jedno pudełko — metalowe i dość szczelne — stanowiło słabą gwarancję, że nie przemokło. Jednakże we wnętrzu lśniły drobniutkie kropelki wilgoci. Wy- rzucił zawartość na dłoń i dokładnie obejrzawszy wybrał dwie zapałki, które wydawały się najbardziej suche. Potem poszukał płaskiego kamienia. Wycierał go długo wierzchem dłoni (z braku czegokolwiek suchsze-go), na koniec, drżąc z zimna, potarł zapałką o chropowatą powierzchnię i... złamał drewienko. Opanowawszy się — powtórzył operację z ostrożnością aż nadmierną, bo dopiero za trzecim potarciem ujrzał błękitny płomyczek. Wsunął drewienko między nastroszone patyki i wstrzymał oddech, gdy ogień zamigotał i skurczył się. Na szczęście któraś z gałązek trzasnęła cichutko, buchnął wężyk siwego dymu, a później płomień począł przeskakiwać w górę i w dół, aż rozgorzał cały stos. Schły teraz wokół tego stosu części garderoby, a w miarę jak podsychały, Stone zakładał je na siebie