Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

W dwóch słowach oznajmiliśmy: „Ścigają nas, niech panie powiedzą, żeśmy tu spędzili wieczór.” Usiedliśmy, w tej samej chwili gwałtowny dzwonek: my siedzimy i słuchamy Biblii, sądzę nawet, że jeden z nas wziął książkę. Wchodzą komisarze. Kto oni byli, nie wiem; widocznie patrzałem na nich bardzo mało. — Czy ci obywatele tu spędzili wieczór? — Tak, panowie, tak, obywatele — odparły poprawiając się wystraszone dewotki. Zdaje mi się, że był tam także ich brat, pan Codé, stary urzędniczyna pracujący od czterdziestu pięciu lat w szpitalu. Musieli ci komisarze czy też gorliwi obywatele być bardzo mało przenikliwi lub też dobrze usposobieni dla pana Gagnon, którego szanowało całe miasto, począwszy od barona des Adrets aż do traktiernika Poulet, bo nasze pomieszanie musiało nam dawać dziwną postać w towarzystwie tych biednych dewotek nieprzytomnych z przestrachu. Może ten strach, równie wielki jak nasz, ocalił nas, ile że całe towarzystwo musiało mieć miny jednako wystraszone. Komisarze powtórzyli parę razy pytanie: „Czy obywatele spędzili tu cały wieczór? Czy nikt nie wszedł tu od czasu, jak rozległ się wystrzał?” Cud, nad którym zastanawialiśmy się później, to to, że te stare jansenislki zgodziły się kłamać. Sądzę, że zdobyły się na ten grzech przez cześć dla mego dziadka. Komisarze zapisali nasze nazwiska i wreszcie wynieśli się. . Podziękowania nasze były krótkie. Nastawiliśmy ucha: kiedy już nie było słychać komisarzy, wyszliśmy kierując się w stronę korytarza. Mante i Treillard, którzy, zwinniejsi od nas, weszli przed nami do bramy. G, opowiedzieli nam nazajutrz, że kiedy dotarli do bramy G , od ulicy Wielkiej, zastali ją zajętą przez straż. Zaczęli rozmawiać o uroku panienek, z którymi spędzili wieczór, żołnierze nie spytali ich o nic i przepuścili ich. Opowiadanie ich wywarło na mnie takie wrażenie rzeczywistości, że nie umiałbym powiedzieć, czy to nie ja z Colombem wyszliśmy rozmawiając o uroku panienek. Jeszcze bardziej prawdopodobne wydaje się, że weszliśmy do domu, bo pamiętam, że Colomb wyszedł z niego w pół godziny później. Zabawne były dyskusje, jakie toczył mój ojciec z ciotką Elżbietą co do przypuszczalnych sprawców zamachu. Zdaje mi się, że opowiedziałem wszystko siostrze mojej Paulinie, z którą byłem w przyjaźni. Nazajutrz w szkole Monval (później nielubiany pułkownik), z którym źle żyłem, rzekł do mnie: „Ty, słuchaj! To wyście wczoraj strzelali do Drzewa Braterstwa, co?” Rozkosz była iść sprawdzić stan tabliczki: była podziurawiona. Berła, korony i inne atrybuty „pokonane” wymalowane były od południa, tzn. od strony Drzewa Wolności. Były koloru jasnożółtego, wykonane na rozpiętym na płótnie papierze albo na zagruntowanym płótnie. Nigdy nie pomyślałem o tej sprawie od piętnastu czy dwudziestu lat. Wyznaję, że mi się wydaje piękna. Powtarzałem sobie często w owym czasie z entuzjazmem i jeszcze powtarzałem ledwo cztery dni temu wiersz z Horacjusza: Alba cię powołała, nie znam ciebie więcej! Ten czyn był w pełnej harmonii z tym podziwem. Szczególne jest, że to nie ja wystrzeliłem z pistoletu; ale nie sądzę, aby to wynikło z brzydkiej ostrożności. Zdaje mi się, ale widzę to niepewnie, jakby przez mgłę, że Treillard, świeżo przybyły ze swojej wioski (Tullins, zdaje mi się), chciał koniecznie strzelić z pistoletu, aby się niejako wkupić do nas. Kiedy to piszę, obraz Drzewa Braterstwa ukazuje się moim oczom, pamięć moja czyni odkrycia. Jak gdybym widział, że Drzewo Braterstwa było otoczone murem na dwie stopy wysokim, ozdobionym kamieniem ciosowym, z żelazną balustradą na pięć do sześciu stóp. Jomard był to drab klecha, jak później Mingrat, którego zgilotynowano za to, że otruł swego ojczyma, niejakiego Martin z Vienne, o ile mi się zdaje, byłego „członka Departamentu”, jak się mówiło. Widziałem, jak tego łajdaka sądzili, a potem zgilotynowali. Byłem na chodniku, przed apteką pana Piana. Jomard zapuścił brodę, na ramionach miał czerwony płaszcz jako ojcobójca. Byłem tak blisko, że po egzekucji widziałem, jak krople krwi zbierały się na ostrzu noża, zanim spadły. Uczułem wstręt, przez nie wiem ile dni nie mogłem jeść mięsa. ROZDZIAŁ XXXIV Zdaje mi się, że się załatwiłem ze wszystkim, o czym chciałem mówić przed zapuszczeniem się w ostatnią opowieść tyczącą się Grenobli: moje rzucenie się w matematykę. Panna Kubly wyjechała od dawna, zostało mi o niej jedynie tkliwe wspomnienie; Wiktoryna Bigillion przebywała wiele na wsi; jedyną moją rozkoszą był Szekspir i Pamiętniki Saint-Simona, wówczas w siedmiu tomach, później kupiłem w dwunastu, drukowane baskerwilem; namiętność, która przetrwała tak jak szpinak w zakresie fizycznym i która jest co najmniej równie mocna w pięćdziesiątym trzecim roku jak w trzynastym. Kochałem tym bardziej matematykę, im bardziej pogardzałem mymi nauczycielami, panami Dupuy i Chabert. Mimo emfazy, wykwintu i łagodności, w jakie stroił się pan Dupuy, kiedy się zwracał do kogoś, miałem dość przenikliwości, aby odgadnąć, że był o wiele większy nieuk niż pan Chabert. Pan Chabert, który w społeczno-mieszczańskiej hierarchii był o tyle niżej od pana Dupuy, czasami, w niedzielę lub we czwartek rano, brał jaki tom Eulera albo i zmagał się krzepko z trudnościami. Zawsze miał wszelako minę aptekarza, który zna dobre recepty, ale nic nie dowodziło, w jaki sposób te recepty rodzą się jedne z drugich; żadnej logiki, żadnej filozofii w tej głowie; nie wiem, jaki zabobon wychowania czy próżności — może religia — kazały dobremu panu Chabert nienawidzić nawet nazwy tych rzeczy. Z moją dzisiejszą głową niesłusznie dziwiłem się dwie minuty temu, w jaki sposób nie znalazłem natychmiast lekarstwa. Nie miałem żadnej pomocy; przez próżność dziadek miał niechęć do matematyki, która była jedyną granicą jego uniwersalnej niemal wiedzy. „Pan Gagnon nie zapomniał nigdy nic z tego, co czytał” — powiadano z szacunkiem w Grenobli. Matematyka była jedyną odpowiedzią jego wrogów. Ojciec brzydził się matematyką przez religijność, jak sądzę; przebaczał jej trochę jedynie dlatego, że uczy zdejmować pomiary gruntów. Sporządzałem mu bez przerwy kopie planu jego posiadłości w Claix, w ?chirolles, w Fontagnieu, w Cheylas (dolina w pobliżu...), gdzie właśnie zrobił dobry interes. Bezoutem gardziłem tyleż co Dupuy m i Chabertem. Było może kilku tęgich uczniów w Szkole Centralnej, których przyjęto do Szkoły Politechnicznej w 1797 albo 1798, ale ci nie raczyli odpowiadać na moje wątpliwości, może wyłożone nie dość jasno lub raczej wprowadzające ich w kłopot. Kupiłem albo dostałem jako nagrodę pisma księdza Marie, w jednym tomie in 8°. Pochłonąłem ten tomik z pasją, niby romans