Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Znikły reklamy. Idiotyczne uliczne planszety płonęły albo straszyły chmurami dziur po pociskach. Nie wszyst- kie sklepy rozbito i splądrowano, ale ze wszystkich zerwa- no reklamy. Slogany, infantylne kolorowe plakaty, wesolut- kie reklamowe maskotki leżały w zwęglonych stosach na rogach ulic. Nie myślał. Rejestrował obrazy jak żywa ka- mera. Jak ostatni dziennikarz świata nagrywający relację na Sąd Ostateczny. Zbliżenie. Tłum. Wszyscy w workach, z wycięciami na ręce i głowy. Fioletowe z zimna stopy dep- czą lodową kaszę. Kobiety mają ogolone głowy i różańce. W ogień lecą książki. Zwijają się kolorowe okładki, płonące kartki lecą z wiatrem jak czarne motyle. Panorama. Chór słów, bez ładu i składu, nad głowami rozpędzony dziki gon ołowianych chmur. Cięcie. Wypalony szkielet kościoła, na ocalałej ścianie czarny napis sprejem: PENITENTIAGITE, na schodach martwy człowiek w sutannie, z rozprutym brzuchem. Z pogorze- liska wznosi się ku niebu żelazna dłoń przebita hufnalem. Cięcie. W rozbitym sex-shopie leżą ciała, ułożone równo, rzę- dem. Szczupła dziewczyna nachyla się nad podbrzuszem jednego z leżących, jak chirurg. Ręce i skalpel ma do łokci schlapane krwią. Na ścianie napis: MĘSKIE SZOWINI- STYCZNE ŚWINIE. Cięcie. Dziewczyna leży wepchnięta w stos śmieci, nogi roz- rzucone szeroko, sztywno, w szklanych oczach dziki gon chmur. Gdzieś daleko pruje ciszę samotne staccato kałasz- nikowa. Cięcie. Sześciu młodych ludzi idzie całą szerokością ulicy, długie koszule, na piersi pacyfy wycięte z blachy, na pod-ogolonych wysoko czołach zielony napis: GAJA. Jeden z nich wyciąga prosto w kamerę kij do bejsbolu. - Masz skórzane buty, bracie. Ile zwierząt musiało za nie oddać życie, faszysto? Cięcie. Koniec relacji. Zięba ocknął się, sięgając do kieszeni. „Płacę ci"..Karta działała zawsze. Każdemu można zapłacić. Nie miał już karty. Oddał ją. Wojownik Gai oparł pałkę na ramieniu i oblizał wargi. Zięba wyjął rękę z kieszeni i spojrzał. Nie miał karty. Miał tylko garść żelaznych kulek. Toruń, sierpień 1997 Opowieść terapeuty W czwartki wieczorem noszę w sobie całe zło świata. A przynajmniej tak czuję. Czwartkowego, zapłakanego wie- czora wydaje się, że ciężar tego wszystkiego, co ludzie zostawiają w moim małym, sterylnym gabinecie, za chwilę zarwie podłogę. Pracuję od poniedziałku do czwartku, jakieś sześć godzin na dobę. Możecie pękać z zazdrości. Kiedy wychodzę z kliniki, moja głowa przypomina be- tonową śmietniczkę. Ludzie wrzucają do niej swoje lęki, utracone marzenia, zawiedzione miłości, obsesje i niespeł- nione pragnienia. W czwartkowy wieczór jestem tego pełen. W poniedziałek jestem znakomitym terapeutą, z instynk- tem i w ogóle. Oferuję wsparcie, bezwarunkową akceptację i gotowe recepty. Na kilogramy. W czwartek o osiemnastej ostatni pacjent jest dla mnie wysłannikiem piekieł. Gabinet w małej prywatnej klinice, gdzie pracuję, jest idealnie bezosobowy. Białe ściany, proste, nowoczesne biurko, lampka i fotel. Mógłby to być równie dobrze ga- binet internisty albo laryngologa. Jedyną różnicę stanowi skórzany, dyrektorski fotel, na którym siadują moi pacjenci. U lekarza każą ci zwykle spocząć na składanym meta- lowym krzesełku, jak z wyposażenia przydrożnego baru. Tutaj jest obrotowy, wygodny fotel. Siada się na nim, żeby oczyścić skołataną duszę z całego cywilizacyjnego szlamu. To jest prywatna klinika. Jedna wizyta kosztuje co najmniej sto złotych. Mimo to pacjent, który wychodzi, zazwyczaj mija się w drzwiach gabinetu z następnym. Mam tylko kilka sekund na płynne przejście od nerwicy lękowej endogennej do depresji, albo od nerwicowej oziębłości seksualnej do ostrej agorafobii. W zasadzie terapeuta po sześciu godzinach czegoś takiego nie nadaje się już do niczego. Równie dobrze można opowiedzieć swoją historię popiersiu Freuda. Przez pierwsze trzy dni system działa idealnie. W czwartek tracę odporność. Terapeuta musi być twardy - sprawy pacjentów muszą spływać z niego jak deszcz z łabędzia i zostawać za drzwiami gabinetu. Brzmi okrutnie, jednak to kwestia przetrwania. Terapeuta, który przestaje spać po nocach, nękany koszmarami swoich klientów, sam zmierza prosto w otchłań. Jednak pod koniec tygodnia tamy zaczynająprze-ciekać i wtedy moja osobowość po prostu się rozpada. Wtedy z najciemniejszych piekielnych czeluści wypełzają najcięższe przypadki i siadają na kanapach w poczekalni. Był ostatnim pacjentem tego dnia. Miałem już za sobą kompletnie nieudaną sesję z noto- rycznie zdradzaną trzydziestoletnią gospodynią domową (trzecia wizyta), której jedyna aktywność polegała na roz- paczliwym płaczu po wykrztuszeniu kilku oskarżeń pod ad- resem małżonka. Nic nie pomogło - brak kontaktu. Potem był pałający do mnie żywiołową nienawiścią, zamknięty w sobie, pięćdziesięcioczteroletni inżynier z ostrą hipochondrią na tle lęku przed śmiercią, który nie wierzył w terapię oraz psychologię i pragnął to udowodnić. Przychodził, ponieważ przysłała go znękana rodzina, a on chciał im wykazać, że marnują pieniądze. Kiedy zamknęły się za nim drzwi, poprosiłem sekre- tarkę o pięć minut przerwy, modląc się, żeby powiedziała coś w rodzaju: „Panie doktorze, ale ten pan na osiemnastą nie przyszedł"