Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Ona, z kolei, wyszła za mąż, naturalnie za białego, i urodziła syna oraz dwie córki, przy czym młodszą z dziewczynek w roku 1925. Ta druga córka, Mary, mając niespełna dwadzieścia lat, przyjechała do Billings w poszukiwaniu pracy i znalazła ją w nowo powstałym Banku Farmerskim. W sąsiednim okienku pracował poważny i sumienny kasjer nazwiskiem Michael Pickett, który nie walczył na wojnie, bo nie wzięto go do wojska z powodu krótkowzroczności. Pobrali się w roku 1945. I tak na świat przyszło kolejno czterech braci Lindy, wszystko rośli blondyni, a w 1959 roku ona sama. Miała teraz zaledwie osiemnaście lat. - Nie wiem dlaczego, ale urodziłam się z kruczoczarnymi włosami i ciemnymi oczami. Nie mam ich ani po matce, ani po ojcu. To wszystko. Teraz twoja kolej. Puścił jej zaproszenie do zwierzeń mimo uszu. - Czy masz blizny na prawej nodze? - Chodzi ci o znamiona? Skąd, u licha, o nich wiesz? - Pokaż mi, proszę. - Po co? To moja prywatna sprawa. - Proszę cię. Wahała się przez chwilę, ale w końcu podciągnęła sukienkę, odsłaniając smukłe, złociste udo. Były. Dwa pomarszczone dołeczki, ślady po ranach wlotowej i wylotowej, tam gdzie udo przeszył pocisk wystrzelony przez któregoś z kawalerzystów nad rzeką Rosebud. Poirytowana opuściła z powrotem sukienkę. - Coś jeszcze? - zapytała z sarkazmem. - Tylko jedno. Czy wiesz, co w języku Czejenów znaczy Emos-est-se-haa'ei - Nie mam pojęcia. - Znaczy Wiatr-Który-Przemawia-Cicho. Szepczący Wiatr. Mogę cię tak nazywać? - Czy ja wiem... Chyba tak. Jeśli ci to sprawi przyjemność. Ale dlaczego? - Bo to było kiedyś twoje imię. Bo śniłem o tobie. Bo na ciebie czekałem. Bo cię kocham. Spłonęła rumieńcem i wstała. - To szaleństwo. Nic o mnie nie wiesz ani ja o tobie. Zresztą i tak jestem już zaręczona i niedługo wychodzę za mąż. Przez całą drogę powrotną do fortu już się do niego nie odezwała. A jednak przyjechała znowu. Długo biła się z myślami, po tysiąckroć zarzucała sobie, że oszalała, że jest głupia, że postradała rozum. Ale wciąż prześladowało ją wspomnienie tych wpatrzonych w nią chabrowych oczu. W końcu jednak górę wziął rozsądek. Zadecydowała, że powie swojemu zaślepionemu miłością adoratorowi, że nie ma sensu, by się dalej spotykali. Z tym postanowieniem w niedzielę, na tydzień przed rozpoczęciem nowego roku szkolnego, wsiadła w centrum miasteczka do autobusu wycieczkowego, który kursował regularnie między Billings a Fort Heritage. Zupełnie jakby wiedział, że przyjedzie. Czekał, jak co dzień, na placu apelowym, z osiodłaną Rosebud. Pomógł jej wspiąć się na klacz i wyjechali w prerię. Rosebud znała drogę do strumienia. Usiedli nad roziskrzoną wodą i opowiedział jej, jak zginęli jego rodzice, kiedy on był jeszcze chłopcem, i jak przygarnął go i wychował człowiek gór. Zwierzył się jej, że zamiast chodzić do szkoły, czytać książki i studiować mapy, uczył się rozpoznawać tropy każdego dzikiego zwierzęcia, głos każdego ptaka, kształt i naturę każdego drzewa. Powiedziała mu, że jej życie wygląda zupełnie inaczej, jest uporządkowane, zwyczajne, zaplanowane w każdym szczególe. Że ma narzeczonego, młodego mężczyznę z dobrej i bardzo bogatej rodziny, który, jak twierdzi jej matka, potrafi dać kobiecie wszystko, czego ta potrzebuje. Nie ma więc sensu... I wtedy ją pocałował. Chciała go odepchnąć, ledwie jednak spotkały się ich usta, straciła zupełnie kontrolę nad własnymi rękami i te same z siebie otoczyły jego szyję. Z ust nie cuchnęło mu alkoholem ani nikotyną, jak jej narzeczonemu, kiedy się z nim całowała. Nie obmacywał jej lubieżnie. Pachniał koźlą skórą, dymem z ogniska i sosnami. Oderwała się od niego wzburzona i pomaszerowała pieszo w stronę fortu. Szedł za nią, ale już nie próbował jej dotykać. Skubiąca trawę Rosebud przerwała posiłek i ruszyła za nimi. - Zostań ze mną, Szepczący Wietrze. - Nie mogę. - Jesteśmy sobie przeznaczeni. Tak zostało powiedziane, dawno temu. - Nie mogę dać ci teraz odpowiedzi. Muszę się zastanowić. To szalone. Jestem już zaręczona. - Powiedz mu, że będzie musiał poczekać. - To niemożliwe. Z bramy wyjeżdżał właśnie preriowy szkuner odwożący zwiedzających na niewidoczny z fortu parking dla autokarów. Podbiegła do niego i wskoczyła. Ben Craig dosiadł Rosebud i ruszył za wozem. - Szepczący Wietrze - zawołał, kiedy na parkingu pasażerowie przesiadali się z wozu do autokaru - wrócisz? - Nie mogę, wychodzę za mąż za innego. Kilka kobiet spojrzało z niechęcią na młodego jeźdźca o dzikiej powierzchowności, który najwyraźniej narzucał się przyzwoitej dziewczynie. Pneumatyczne drzwi zamknęły się z sykiem, kierowca zapuścił silnik. Przestraszona Rosebud zarżała i stanęła dęba. Autokar ruszył i nabierając prędkości, potoczył się bitym traktem ku asfaltowej szosie. Craig ścisnąwszy lekko kolanami boki Rosebud, najpierw cwałem, a potem galopem puścił się w ślad za przyspieszającym autobusem. Sunący przodem potwór przerażał klacz. Parskał na nią i porykiwał. Wiatr coraz głośniej świszczał w uszach. Pasażerowie autokaru usłyszeli krzyk: - Szepczący Wietrze, idź ze mną w góry i zostań moją żoną! Kierowca zerknął we wsteczne lusterko, zobaczył w nim rozchylone chrapy i dzikie oczy konia i mocniej nacisnął pedał gazu. Autokar kołysał się i podskakiwał na wertepach. Matki protestowały, tuląc do siebie swoje pulchne pociechy. Siedząca przy oknie Linda Pickett wstała i odsunęła szybę. Galopująca Rosebud zostawała coraz bardziej w tyle. Była bliska paniki, ale ufała silnym kolanom, które napierały na jej żebra, i dłoniom dzierżącym pewnie cugle. Z okna autokaru wychyliła się czarnowłosa głowa. Wiatr przyniósł odpowiedź: - Tak, Benie Craigu, pójdę z tobą! Jeździec powstrzymał konia i po chwili przesłoniły go tumany kurzu. Pisała list, starannie budując zdania i pieczołowicie dobierając słowa