Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Jones został sam. Ruszył w stronę świateł miasteczka. Po chwili ukazała się przed nim częściowo rozebrana stacja benzynowa. Potem pojawiła się przydrożna gospoda, bar, nieczynny sklep spożywczy i drogeria. A wreszcie duży, rozsypujący się hotel. W hallu hotelowym, apatycznie paląc papierosy, snuło się kilka osób, głównie starszych, o pustych, pozbawionych nadziei oczach. Jones przeszedł między nimi, kierując się do stojącej obok recepcji budki telefonicznej. Wyłowił z kieszeni dwudolarówkę i szybko wykręcił numer. – Jestem w mieście o nazwie Laurel Heights – powiedział do osoby, która odebrała telefon. – Przyjedźcie i odbierzcie mnie. Zaczął przechadzać się nerwowo po hallu, raz po raz wyglądając upstrzonymi przez muchy oknami na ciemny pas drogi. Wszyscy już tam czekali, a on się niecierpliwił. Chciał wreszcie działać. Najpierw miało być przemówienie, potem pytania, ale dla niego było to czczą formalnością. Od dawna już wiedział, że wprawdzie niechętnie i opornie, ale zaakceptują jego warunki. Będą protestować, w końcu jednak ustąpią. Najpierw wydawca, potem generał Patzech i wreszcie pani Winestock, której posiadłość w Montanie zapewni im miejsce spotkań, a pieniądze – finansowanie Organizacji. Podobała mu się jej nazwa. Zjednoczeni Patrioci. Zaproponuje ją pewien przemysłowiec, Tillman. Formalnościami zajął się już David Sullivan, radny z Nowego Jorku. Wszystko zostało ustalone i wszystko miało się potoczyć wedle planu. Przed hotelem pojawił się smukły, ostronosy bolid, który ostrożnie osiadł przy samym krawężniku. Nogi rakiety zablokowały się w pozycji spoczynkowej i fragment kadłuba zapadł się do środka. Jones wybiegł z hallu w zimną noc. Zbliżywszy się do statku, po omacku odszukał w ciemnościach wejście. – Najwyższy czas – powiedział do majaczących w mroku postaci. – Wszyscy już się zebrali? – Wszyscy co do jednego – padła odpowiedź. – Są już tam i czekają na przemówienie. Zapiąłeś pasy? Zapiął. Drzwi zamknęły się i zaskoczyły z trzaskiem. Pilot zwolnił blokadę nóg rakiety. Chwilę później spiczasty nos wystrzelił w niebo. Bolid mknął na zachód, ku Montanie i górom Bitterroot. Jones wyruszył w drogę. Rozdział siódmy Na tablicy ogłoszeń urzędu pocztowego, wśród ostrzeżeń przed zbiegłymi fałszerzami i komunikatów na temat poczty rakietowej, wisiała za chroniącym ją szkłem, solidnie przyklejona taśmą, duża, kwadratowa biała kartka. UWAGA! NIE KRZYWDZIĆ WĘDROWNYCH PIERWOTNIAKÓW Niniejszym zawiadamia się, że międzyplanetarne pierwotniaki migrujące zwane dryfterami, na mocy specjalnego rozporządzenia Rady Najwyższej Federalnego Rządu Światowego objęte zostały ochroną prawną. Zabrania się ich zabijania, niszczenia, okaleczania, uszkadzania, krzywdzenia, znęcania się nad nimi, torturowania czy też poddawania jakiemukolwiek okrutnemu lub niewłaściwemu traktowaniu z zamiarem okaleczenia lub zabicia. Ponadto zawiadamia się, że na mocy Ustawy 30d954A każda osoba zatrzymana na wyżej opisanym znęcaniu się nad przedstawicielami gatunku międzyplanetarnych pierwotniaków migrujących zwanych dryfterami podlega karze grzywny w wysokości do stu dziewięćdziesięciu tysięcy dolarów Westbloku i/lub uwięzienia w obozie pracy przymusowej na okres do lat dwudziestu. Departament Zdrowia Publicznego Federalnego Rządu Światowego informuje niniejszym, że wędrowne pierwotniaki zwane dryfterami są nieszkodliwymi organizmami jednokomórkowymi, niezdolnymi zagrozić ludzkiemu bezpieczeństwu ani mieniu oraz że pozostawione same sobie giną w temperaturze panującej na Ziemi. Oznajmia się ponadto, że każda osoba, która zgłosi przypadek wyżej opisanego znęcania się nad migrującymi pierwotniakami zwanymi dryfterami, otrzyma nagrodę w wysokości dwudziestu tysięcy dolarów Westbloku gotówką. 7 października 2002 roku Większość ostrzeżeń przed zbiegłymi fałszerzami i komunikatów dotyczących poczty rakietowej była pożółkła ze starości, postrzępiona, upstrzona przez muchy, jednak ta notatka pozostała biała i czysta aż do końca: może ze trzy godziny od jej powieszenia czyjaś ręka odsunęła ostrożnie chroniącą ją szybę i zerwała kartkę. Notatkę podarto i wyrzucono. Szybę zasunięto. Mężczyzna, który przewodził tej bandzie, miał rude włosy i był ślepy na jedno oko. Poza tym wyglądał jednak jak każdy inny barczysty robotnik kroczący na czele tłumu. Tyle tylko że gdy na krótko ukazał się w blasku księżyca, przez mgnienie oka dostrzec można było opaskę na jego ramieniu, a w prawej dłoni – przenośny radiotelefon. Tłum także nie był prawdziwym tłumem. Był to dobrze zorganizowany oddział oddanych sprawie ludzi. Za nimi ciągnęła bezładna, niezdyscyplinowana zgraja wyrostków, dziewczynek w białych szortach, pedałujących na rowerkach dzieci, podstarzałych robotników, gospodyń domowych o zmęczonych twarzach, psów oraz kilku starszych ludzi zabijających ręce z zimna. Cała ta zbieranina trzymała się na ogół z tyłu, dbając o swe bezpieczeństwo