Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Niestety, próba nie powiodła się, a to za sprawą następnych wydarzeń. Zanim jednak o nich - kilka słów o okolicznościach znalezienia kamiennych chlebów (chlebowych kamieni). Zmarła ciotka Maniusia. Nim to uczyniła zdejmując kamień z serca swojej wnuczce Hani, dożyła dziewięćdziesięciu siedmiu lat, pochowała męża, dwie córki, dwóch synów i trzech braci. Tak się przy tym oswoiła ze śmiercią, że trumnę na swój pochówek trzymała w sionce, doglądała jej, zdejmowała pajęczyny, prostowała krzywiącego się Jezuska. Odkąd pamiętano, poruszała się przy krześle, złamana w pół, mogąca widzieć tylko skrawek świata dookoła nóg, a widząca wszystko. 0 jej defekcie mówiło się różnie, zawsze jednak szeptem, łącząc chwilę, która przygięła ciotkę Mamusię do ziemi z jakąś tajemnicą. Wiadomo było tylko, że cała rzecz stała się naraz, w sekundzie, może w minucie. W jednej chwili. Zmarła w łóżku nie zapowiadając śmierci 1 nie wyjaśniając żadnego z domysłów. Już w dzień po pogrzebie Hania i Mietek zabrali się do rozbiórki chałupy ciotki Mamusi - drewnianej, ledwo żywej, przyklejonej do murowanego pałacu. Zdjęli przegniłą strzechę, odbili zmurszałe krokwie od kalenicy, wyłuskali deski ze stropu, zabrali się za belki ścienne. Jak krew popłynęła żywica do ziemi. Dopiero teraz drzewo umarło. Pod wieczór, w miejscu po chałupie ciotki Maniusi zostało tylko to, co zostaje zawsze: chlebowy piec bielony z kominem w połowie białym a w połowie czerwonym. W nocy piec się sam rozpalił. Skąd wiadomo, że sam? Tak naprawdę to nie wiadomo, ale lepszego wytłumaczenia nikt nie znalazł. Nauczyciel Piechota dopuścił nawet udział ducha w tym materialnym zdarzeniu, choć fizykę przedkładał nad inne przyczyny. -Jakiś żar się przechował przez lata, jakaś iskra Boża. Powietrze doszło, tlen iskrę rozniecił... Tak mogło być... - Tak mogło być - powtórzyli ludzie za nauczycielem. W końcu metafizyka to też fizyka, chociaż trochę inna. Piec gorzał do rana. Rozpalony do białości bił łuną po niebie. Nadjechały wozy strażackie z całej okolicy, ludzie powstawali z łóżek, przebudzona smarkateria zaświeciła gołymi dupami, rozjazgotały się psy, przyleciało stado kawek, zanurkowało w rozpaloną czeluść komina. Ptasie kostki wystrzeliły za chwilę z paleniska. Ludzie zaczęli rozmowy o końcu świata. Coś się im przypomniało ze świętego Jana, jakaś kula ognista, ptaki ogłupiałe, bezgłośne, popiół zawieszony nad ziemią. Poszedł płacz dookoła i załamywanie rąk. Ten i tamten uporządkował pospiesznie swoje życie, psy podkuliły ogony, dzieci posikały się ze strachu, a starcy zamilkli. Wtedy piec zaczął przygasać. Z białego zrobił się czerwony, a potem doszedł szybko do zwykłej szarości. Dymił jeszcze przez godzinę, aż ostygł razem ze świtem. W takiej sytuacji wozy strażackie odjechały, kobiety rozeszły się do domów, a mężczyźni do obrządku. Chleby znalazła Hania. Wypadły z pieca razem z blaszanymi drzwiczkami. Było ich dwanaście, tyle samo ilu apostołów w Piśmie. -Ostatnią wieczerzę urządzę w Popielawach - pomyślała Hania i sama się zdziwiła Potem dotknęła chlebów, poznała, że kamienne, krzyknęła w stronę świata: - Kamienne chleby ciotki Maniusi! Poszło słowo po wsi nieodwołalnie. Przez kolejne dni chleby stygły pod piecem, wskazywane przez Hankę poparzonym palcem. Oglądał je sobie, kto chciał, chociaż trzeba powiedzieć, że chętnych ubywało. Widok dwunastu bochenków choćby najbardziej kamiennych, nie mógł się równać z widokiem gorejącego pieca. Tamto zostało w pamięci, bo dotknęło światłem nie tylko oczu, ale i utopionych w mroku dusz. Ludzie poczuli podwójność swoich bytów i w jednej chwili stali się gotowymi do życia wiecznego. Z takim uczuciem pozapadali się w ciemne kąty chałup, stodół i obór, by przywoławszy światło pod powieki, roztapiać nim lód przeszłego życia i kamień uczynków. Co poniektóry nie wytrzymał wzruszenia. Z płaczem poszedł na pole, na drogę, pod święte drzewo dębowe, by po raz pierwszy w życiu wyspowiadać się Panu Bogu. Naliczono później: trzech powieszonych, dwóch oślepłych i jedną histeryczkę z potrójnymi stygmatami. Nauczyciel Piechota zapisał w dzienniku: „Te dni w Popielawach naznaczone były nadmiarem". Miał rację