Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Dość mam tutejszych tłumów. Licznych do obrzydliwości tłumów, które nic tylko jedzą, rozmnażają się i śmiecą. To było miłe miejsce, póki go ludzie nie spaskudzili. Wracam tam, gdzie nie zaczęli jeszcze dzieła zniszczenia. Jeszcze. Przy odrobinie szczęścia nigdy nie zdołają tego zrobić. Dobrze pamiętam tego martwego szczura, który trafił ze mną na Marsa. Zwierzak laboratoryjny. Ja nie jestem dla was niczym więcej i wcale mi się to nie podoba. Rola pierwszego Marsjanina rysuje się znacznie ciekawiej. Tłumek rozstąpił się przed doktorem Thurmondem, który podszedł do samej ściany i spojrzał na Bena z odległości kilku cali. Był wściekły, ale jeszcze się kontrolował. Uniósł do ust bezprzewodowy mikrofon. - Wszystko to brzmi bardzo ładnie, ale nie przystaje w żaden sposób do sytuacji. Jest pan pracownikiem kontraktowym i ma pan obowiązek wypełniać nasze rozkazy. Wyznaczyliśmy panu pokój numer trzy, uda się pan tam teraz... - Wracam na Marsa. - Ben wciągnął z kieszeni maleńki chromowany pojemnik i postukał nim w przegrodę. Niektórzy cofnęli się przerażeni, ale doktor Thurmond nie ruszył się z miejsca. - Oto mój bilet - wyjaśnił Ben. - I nie zawaham się go wykorzystać. Wcześniej czy później znajdę jakąś szczelinę, jakieś drzwi czy okno. A wtedy marsjańska zgaga was dopadnie. To pan nie ma wyboru, doktorze Thurmond. Chociaż, owszem, może pan wybierać: albo mnie pan zabije tutaj i teraz, albo odeśle mnie pan na Marsa. Niech pan wybiera. Oblicze doktora Thurmonda płonęło gniewem, ale głos był spokojny jak zawsze. - Nie zamierzam odwoływać się do pańskiej lojalności, Duncan, bo jak rozumiem, dla pana to puste słowo. Wspomnę jednak, że zbyt wiele pieniędzy wydano już na ten projekt, by teraz ryzykować jego klęskę. Zrobi pan, co każemy. - Nie zrobię! - powiedział Ben i uderzył stalowym pojemnikiem w szybę tak mocno, że okruch tworzywa odprysnął z powierzchni. Tym razem nawet doktor Thurmond się cofnął. - Nie możecie pojąć, jak bardzo mi się tutaj nie podoba? Że nie zamierzam tu zostać? I że raz trafiliście na kogoś, kogo nie możecie przymusić, by was słuchał? Jeśli zgaga mnie nie powali, będę dla was wiele wart na Marsie. Może to was przekona. Byle szybko. Kolejny ułamek tworzywa spadł na podłogę. Doktor Thurmond nie odzywał się, stał tylko sztywno. Dopiero przy trzecim uderzeniu odwrócił się gwałtownie. - Włączyć teleporter - rozkazał i wyłączył mikrofon. Ekran pociemniał. Ben spojrzał na lśniącą powierzchnię, potem znów na widzów. - Tylko proszę nie próbować niczego, czego mógłby pan potem żałować, doktorze Thurmond - powiedział. - Wiem, że może pan tak nastawić ekran, że straci synchronizację i zgubię się w przestrzeni B. To tylko pozornie rozwiąże pana kłopot. Nie liczę na ludzkie odczucia, bo wiem, że chętnie zabiłby mnie pan w ten właśnie sposób. Jednak proszę pamiętać, że naszą rozmowę słyszało wiele osób, pan zaś musi mieć przełożonych, którym nie spodoba się zapewne pomysł likwidacji potencjalnego zarządcy przyszłych waszych marsjańskich osiedli. Założę się, że wyleją pana równie szybko, jak pan wyrzuca swoich podwładnych. Ben ruszył w kierunku ekranu. Obejrzał się jeszcze na milczącą widownię. - Poprowadzę ten marsjański interes. Jeśli przeżyję, to nic nie stracicie. A gdyby mi się nie udało, to pewnie bez trudu znajdziecie następnego chętnego do tej ciężkiej roboty. Nie czekając na odpowiedź nasunął wizjer z maską i wkroczył w ekran. Przełożył Radosław Kot Ciśnienie Napięcie na pokładzie statku rosło w tym samym tempie, co ciśnienie na zewnątrz kadłuba. Może dlatego, że Nissim i Aldo nie mieli akurat nic do roboty i mogli rozmyślać do woli. Co rusz zerkali na wskaźniki ciśnienia i odwracali oczy, by mimowolnie, mimo szczerych postanowień, zaraz powtórzyć manewr. Aldo splótł palce świadom, że oblewa się zimnym potem, Nissim zaś palił papierosa za papierosem. Tylko Stan Brandon, dowódca, pozostawał czujny i spokojny. Beznamiętnie na pozór sprawdzał odczyty i nanosił poprawki. Z jakiegoś powodu mocno drażniło to pozostałych, chociaż żaden nie przyznałby tego głośno. - Ciśnieniomierz poszedł! - pisnął Nissim, pochylając się w pasach. - Wskazuje zero. - Tak go zbudowano, by się poddał, doktorku - powiedział z uśmiechem Stan. Przełączył coś i wskazówka na tarczy skoczyła w górę skali. - Podobnego ciśnienia nie da się mierzyć inaczej niż za pomocą stopów metali i kryształów, które w danych warunkach ulegają zmiażdżeniu. Wtedy należy przełączyć czytnik na następny czujnik... - Tak, tak, wiem. Nissim powściągnął emocje i zaciągnął się głęboko dymem. Oczywiście słyszał o tym rodzaju czujników na odprawach, ale jakoś na chwilę wywietrzało mu to z głowy. Wskazówka podjęła równomierny marsz w górę skali. Nissim spojrzał na nią, odwrócił głowę i pomyślał o tym, co się dzieje na zewnątrz litej kuli pozbawionej szwów czy spawów, nawet iluminatorów. Potem wbrew sobie znów zerknął na skalę. Na dłoniach ponownie pojawiły się krople zimnego potu. Nissim Ben-Haim, świetny fizyk z uniwersytetu w Tel-Awiwie, miał stanowczo zbyt bujną wyobraźnię. Podobnie jak Aldo Gabrielli, który zresztą świetnie zdawał sobie z tego sprawę. Ciemnowłosy i śniady, z okazałym nosem, wyglądał na typowego Amerykanina, którego włoscy przodkowie przybyli do Nowego Świata jakieś jedenaście pokoleń wcześniej. Jako inżynier elektronik był równie dobry jak Nissim w kwestiach fizyki, jeśli nie lepszy. Cieszył się reputacją geniusza, którego praca dotycząca wzmacniaczy skantronowych zrewolucjonizowała rozwój transmiterów materii. Teraz był tylko wystraszonym człowiekiem. C. Huygens opadał poprzez coraz bardziej gęste warstwy atmosfery Saturna. C. Huygens było oficjalną nazwą statku, jednak wszyscy, którzy go budowali na Pierwszej Saturna, zwali go po prostu ”Piłką”. Bo najbardziej przypominał piłkę - metalowa kula o ścianach grubych na dziesięć metrów, z wydrążonym, niezbyt obszernym środkiem