Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Stefan czekał w samochodzie, aż tłum wejdzie do środka. Wysiadł z samochodu dopiero, kiedy nawet spóźnieni widzowie zniknęli we wnętrzu budynku. Miał na sobie ten sam granatowy kombinezon. W ręce trzymał wielki bukiet kwiatów owinięty celofanem. Wchodząc pokazał przepustkę grubej bileterce siedzącej przy drzwiach. Szczęśliwie przepustki były bez fotografii. Tuż przed wyjściem z samochodu uruchomił chemiczny zapalnik. Nie chciał, by zobaczono, jak majstruje przy bukiecie w miejscu publicznym. Obliczył, że ma dziesięć minut do momentu wybuchu ładunku. Wykalkulował, że na wejście wystarczy mu minuta, a potem dwie minuty na wyszukanie miejsca do podłożenia bomby. Idealnym miejscem byłaby pusta loża. Zwykle kilka z nich nie było zajętych, choć wszystkie bilety sprzedano. Bileterka, którą już mijał, zmarszczyła się i zapytała: - Dla kogo te kwiaty? Stefan odpowiedział szyderczym głosem kogoś, kto tkwi na samym dole społecznej hierarchii. - Dla jakiegoś skurwysyna ministra czy kogoś podobnego. Nie wiem. Ma to wręczyć primabalerinie po przedstawieniu. Bileterka okazała się jednak biurokratką ściśle przestrzegającą przepisów. - To dlaczego nie używasz wejścia służbowego? Popatrzył na nią, starając się nie okazywać emocji. Minęła już prawie minuta. “Pospiesz się, ty gruba krowo - pomyślał - a jak nie, to oboje wylecimy w powietrze”. - Kochana, spieszę się - powiedział. - Nie rozumiesz, że tamten facet czeka? Pokiwała mu grubym palcem. Wolno wstała z krzesła i poszła poradzić się drugiej bileterki siedzącej przy następnym wejściu. Serce biło mu coraz szybciej. Wyobrażał sobie, jak kwas w zapalniku przegryza cienki jak włosek drut, który w momencie zerwania połączenia spowoduje wybuch. - Dobrze, idź już - powiedziała niechętnie powracająca bileterka. Szedł teraz, jak mógł najszybciej. Dwa piętra w górę i na korytarz, z którego były wejścia do loży. Spróbował drzwi do pierwszej. Zamknięte! Oczywiście, nie przyszło mu do głowy, że puste loże pozostają zamknięte. Stał przed drzwiami trzymając w ręce bombę, która mogła w każdym momencie wybuchnąć. Nacisnął na klamkę drzwi do sąsiedniej loży. Była pełna widzów. Jakiś elegancko ubrany mężczyzna, jego silnie umalowana żona i trójka dzieci. Natychmiast zamknął drzwi mając nadzieję, że go nie zauważono, choć jedno z dzieci odwróciło głowę i najprawdopodobniej widziało jego twarz. Próbował teraz, drzwi do następnej loży i jeszcze do następnej. Dopiero piąte z kolei drzwi ustąpiły, a loża była pusta. Być może ten, do kogo należała, powiadomił teatr, że się spóźni, i dlatego drzwi pozostawiono otwarte. Szybko położył bukiet na jednym z siedzeń i zamknął drzwi. Zbiegł najbliższą klatką schodową. Serce biło mu tak silnie, że obawiał się, aby nie zemdleć. “Muszę stąd wyjść” - myślał. Gdyby zaczął biec, zwróciłoby to uwagę. Byłby podejrzany, byłby wreszcie winowajcą. Nie mógł do tego dopuścić. Musiał dojść do wyjścia, minąć bileterkę, niczego nie dając po sobie poznać. “Boże, pomóż mi - modlił się w duchu... - Boże, pomóż”. Wyjście. Obie bileterki siedzą na metalowych, składanych krzesłach. Mijając je kiwnął głową i w tym momencie usłyszał potężny, głośny wybuch! Ogromna eksplozja, sekunda ciszy, a potem krzyki, chór krzyków i jęków. Nie potrafił się opanować. Rzucił się do drzwi i wybiegł. Słyszał, jak bileterka krzyczy za nim. Nie zatrzymał się. Dopadł do samochodu i w chwilę potem bezpieczny włączył się do ruchu ulicznego. 39. Chicago Warren Pogue był człowiekiem zadowolonym. Zawsze bał się przejścia na emeryturę - myśl o bezczynnym siedzeniu przerażała go. Życie emeryta w praktyce okazało się jednak całkiem przyjemne. FBI zachowała się porządnie i za czterdzieści cztery lata przepracowane w Biurze otrzymał wcale przyzwoitą emeryturę. Jego przyjaciele pętali się po domu, gapili w telewizor i narzekali. Warren Pogue był ustawicznie zajęty. Był bardziej aktywny niż kiedykolwiek w życiu. Jego żonę, Fran, perspektywa emerytury męża jeszcze bardziej przerażała niż jego. Teraz jednak i ona była zadowolona. Warren pielęgnował trawnik i ogródek przed ich domem przy Mozart Street, w północnej dzielnicy Chicago, zwanej również Rogers Park. Grywał w golfa, próbował grać w tenisa. Przede wszystkim jednak latał. W latach II wojny światowej służył w lotnictwie i pokochał latanie. Tak było przed czterdziestu laty. W kilka tygodni po przejściu na emeryturę wraz z kilkorgiem przyjaciół kupił jednosilnikowy, czteroosobowy Piper Arrow. Raz w tygodniu, w środę, latał. Właśnie była środa i od godziny znajdował się w powietrzu. Był już czas powrotu. Połączył się z kontrolą ruchu powietrznego i poprosił o pozwolenie na lądowanie. Zszedł do 600 metrów i wysunął w 80 procentach klapy hamulcowe. Przymknął przepustnicę i wykonał wiraż na lewe skrzydło, potem kolejny wiraż i jeszcze jeden. Zatoczył pełne koło, obserwując wysokościomierz rejestrujący opadanie maszyny. Wyrównał lot i szybował do ostatecznego podejścia. Na moment przedtem, nim koła dotknęły ziemi, podniósł nos maszyny i tylne koło jako pierwsze zetknęło się z betonowym pasem. “Czyste lądowanie” - pomyślał z satysfakcją. Doprowadził maszynę do miejsca parkowania i ustawił ją w idealnie równej linii z innymi maszynami. Wyłączył zapłon, zamknął dopływ benzyny, odłączył akumulator i wyszedł