Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Nie wiedząc czy na Kaukazie będą mieli łatwość zaopatrzenia się w artykuły żywności, postanowili zjeść wieczerzę, aby oszczędzić zapasów zrobionych w Kerczu. Zajazd nie był wykwintny ale w żywność dobrze zaopatrzony, dziwili się tylko że czy skutkiem niedowierzania zwyczajów miejscowych, gospodarz kazał sobie naprzód płacić za wszystko, w miarę podawania. I tak, przyniosłszy chleb, powiedział: – Proszę o dziesięć kopiejek. Ahmet zapłacił. Następnie podawszy jaja, rzekł: – Ośmdziesiąt kopiejek. I Ahmet wyliczył żądaną sumę. Potem znów: tyle a tyle za kwas; za kaczki, za sól, tak, nawet za sól. Ahmet płacił, i tak z kolei trzeba było płacić naprzód za obrus, serwety, noże, widelce, łyżki, szklanki, talerze, a nawet za ławki na których siedzieli. Gniewało to niewymownie Kerabana, aż zniecierpliwiony zakupił hurtem wszystko czego tylko potrzebować mogli, a w dodatku zwymyślał porządnie właściciela, który zgarnąwszy pieniądze, słuchał obelg spokojnie, z najzimniejszą krwią. Po wieczerzy, odkupił wszystko, za połowę ceny. – Dobrze jeszcze że nie każe nam płacić za oddychanie! zawołał Keraban. Człowiek ten nadałby się wybornie na ministra finansów państwa Ottomańskiego; dopierożby opodatkował najlżejsze poruszenie wioseł kaików Bosforu! Gdy wyjeżdżali, zapadła już noc ciemna, bez księżycowa. Keraban i towarzysze jego, w pół senni, w pół rozmarzeni ciemnością i nocną podróżą przez nieznane przestrzenie, siedzieli milcząc. Około jedenastej, szczególny jakiś szmer zwrócił ich uwagę. Był to pewien rodzaj syczenia, podobny do wydobywającego się z butelki odkorkowanej wody salcerskiej, tylko dziesięciokroć silniejszy. Konie stanęły; pocztylion mógł je zaledwie utrzymać. Ahmet spuścił okno powozu, i wychylając głowę, zapytał: – Co to za syk? dlaczego stoimy? – Są to błotne wulkany, odpowiedział pocztylion. – Błotne wulkany? krzyknął Keraban; kto słyszał kiedy o błotnych wulkanach!… Doprawdy śliczną drogę wybrałeś Ahmecie! – Niech panowie zechcą wysiąść, rzekł pocztylion. – Wysiąść!… Ja mam wysiadać?… zawołał Keraban. – Tak panie, radzę iść piechotą za karetą, dopokąd nie miniemy tej miejscowości, gdyż nie mogę ręczyć że zdołam utrzymać konie aby nie poniosły. – Kochany wuju, pocztylion ma słuszność, trzeba wysiąść, rzekł Ahmet. – Trzeba będzie przejść cztery a może najwięcej pięć wiorst. – Wysiadajmyż więc, rzekł Keraban; błotne wulkany!… To coś ciekawego, przyjacielu Van Mitten, warto zobaczyć. Wysiadł a zanim towarzysze podróży, i zaczęli iść za wolno bardzo posuwającym się powozem, którego latarnie oświetlały drogę. Noc była bardzo ciemna, i dlatego nie mogli widziéć naturalnego fenomenu o którym mówił im pocztylion; słyszeli za to doskonale przeraźliwy syk, głośno niekiedy rozlegający się w powietrzu. Gdyby tak jechali w dzień widzieliby wielki step pokryty wyniosłemi stożkami podobnemi do ogromnych mrowisk, jakie się napotyka w pewnych okolicach podzwrotnikowej Afryki. Z tych stożków wybuchają źródła gazowe i siarczane, znane pod nazwą „błotnych wulkanów” chociaż działalność wulkaniczna żadnego nie bierze udziału w objawie tego fenomenu. Jest to po prostu mieszanina błota, gipsu, wapienia, pirytu a nawet oleju skalnego, wybuchająca z pewną gwałtownością, pod ciśnieniem gazu wodoru węglowego. Wytwarzający się w tych warunkach gaz wodorodny, powstaje z powolnego ale nieustającego rozkładu oleju skalnego, pomięszanego z różnemi temi substancyami. Skaliste ściany w których się znajduje, kruszą się nareszcie pod działaniem wód, czy to deszczowych czy źródlanych przesiąkających nieustannie – i wtedy następuje wybuch, tak samo jak sprężystość gazu opróżnia, rozsadzając butelkę napełnioną musującym płynem. Niezliczona liczba takich wybuchających stożków rozrzucona jest na powierzchni półwyspu Tamańskiego. Znajdują się one także na podobnych gruntach półwyspu Kerczu, ale nie w pobliżu drogi którą jechali nasi podróżni, nie mogli więc ich widziéć. Teraz szli w pośród tych parą buchających wyniosłości, tryskających błotem, których naturę Van Mitten wytłomaczył towarzyszom. Niekiedy szli tak blizko tych małych kraterów że wybuchy gazu w twarz ich uderzały. Rozpoznając obecność gazu oświetlającego, Van Mitten rzekł do Kerabana: – Droga ta nie bardzo jest bezpieczna, – mógłby nastąpić wybuch. – Masz pan słuszność, odpowiedział Ahmet; ostrożność nakazuje zagasić… Widać też samą uwagę zrobił sobie pocztylion nawykły przebywać tę drogę, gdyż w tejże chwili latarnie powozu zgasły. – Nie palić! zawołał Ahmet zwracając się do Brunona i Niziba. – Może pan być o to spokojny, odpowiedział Brunon, nie mam ochoty wyleciéć w powietrze. – A toż co znowu! zawołał Keraban, więc już i palić tu nie wolno? – Nie wolno, kochany wuju … przynajmniej chociaż przez parę wiorst. – Nawet maleńkiego cygara? zapytał zwijając szczyptę tytoniu. – Zaczekaj trochę, przyjacielu Kerabanie, zaczekaj, dla wspólnego naszego bezpieczeństwa