Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

To on ma się zająć nią - wyjaśniła Sig. - Chcemy, żeby był chory. Musimy wydać mamę za kogoś naprawdę starego i bardzo bogatego. Kogoś, kto nas polubi, i to bardzo. Kto zdobędzie mi bogatych, potężnych klientów, załatwi pracę Barneyowi i zapłaci za prywatne szkoły Jessie i Travisa. A nawet wyciągnie na prostą interes Bruce’a. - Musiałby być głuchy, niemy i ślepy - powiedział Bruce. Sigourney skinęła głową. - To byłoby niezłe - zaczęła wyliczać na palcach - Głuchy, niemy, ślepy, stary i bogaty. - Och, daj spokój, Sig - w głosie Sharon słychać było niemal szyderstwo - Ty masz tylko czterdzieści jeden lat. Jesteś zgrabna, piękna, masz oryginalne imię, odnosisz sukcesy zawodowe i nawet ty nie możesz znaleźć sobie przyzwoitego faceta. Phillip Norman to oferma. On cię nawet nie docenia. Mężczyźni szukają młodych, pięknych, świeżych dziewcząt. Jak, na Boga, mamy znaleźć bogatego frajera dla mamy? Sig skuliła się, jak pod ciosem. Phillip Norman był na jej przedpołudniowym przyjęciu. Kiedy czekając na rodzeństwo sprzątała po gościach, powiedział jej, że choć naprawdę ją lubi, nie widzi przyszłości dla ich związku i uznał za stosowne ją o tym poinformować. Sig nie wiedziała, czy śmiać się, czy płakać. Układ z Phillipem był takim kompromisowym rozwiązaniem w jej życiu. Fakt, że jej nie chciał, zakrawał na żart, zaprawiony gorzką ironią. Jak nisko teraz upadnie? Czy znajdzie gdzieś innego mężczyznę? Jeszcze trochę, a będzie sypiała ze swoim malarzem pokojowym. - No właśnie - zgodził się Bruce. - Jeśli ja nie znalazłem nikogo, dlaczego jej miałoby się udać? A nawet jeśli wyszukamy właściwy obiekt, w jaki sposób zmusimy mamę, by się z nim spotkała? Wiesz, jaka jest. - Bruce wzruszył ramionami. - Znać ją, to być w stanie permanentnej irytacji. Sigourney pozbierała się. Teraz albo nigdy. Usiłowała okazać niezwykły entuzjazm. - Och, dajcie spokój, dzieciaki. Nie mówię, że to będzie łatwe, ale jeszcze nie przegraliśmy. Sharri, nie straciłaś przecież wszystkich swoich zdolności analitycznych. Możesz przeszukać rynek, by znaleźć odpowiednich kandydatów. Bruce, masz chyba wciąż te wszystkie kiecki w swojej szafie - Bruce skrzywił się z niechęcią. - No, dobra. Kupimy jej kostiumy! Ale możemy wykorzystać twoje kosmetyki. Zrobisz jej makijaż. Ja napiszę skrypt ze szczegółowym planem, a Barney - zatrzymała się, tracąc swój entuzjazm. - No, znajdziemy coś, czym ty będziesz mógł się zająć. To co, dzieciaki? Zaczynamy przedstawienie! Pozbywając się fałszywego zapału, uczyniła swój głos tak zimnym i przerażającym, jak tylko potrafiła. - Bo jeśli tego nie zrobimy, powiedzmy sobie szczerze, nasze życie stanie się jeszcze gorsze aniżeli jest teraz. 5 Pomimo dwudziestu sześciu stopni C, i palącego słońca lotnisko w Miami udekorowane było zupełnie niestosownie sztucznymi jodełkami i świątecznymi błyskotkami. Sylvia Katz, dzierżąc swą przesadnych rozmiarów torbę, spojrzała na Phyllis i potrząsnęła głową. - Pierwsza klasa? To zły pomysł. I strata pieniędzy - powiedziała. - A co, u diabła - Phyllis wzruszyła ramionami - nigdy w życiu nie leciałam pierwszą klasą. A ta osoba w biurze podróży spojrzała na mnie z szacunkiem. - Szanuje cię za wyrzucanie pieniędzy? - Och, życie może być czasami trochę piękniejsze. Jeśli dobrze rozegram moje karty, nigdy już nie polecę samolotem. Ten ostatni raz może się odbyć nie zwyczajnie, nie uważasz? - Boże broń. Nawet tak nie żartuj - odparła, dosłowna jak zawsze, Sylvia. - Jesteś pewna, że nie chcesz zmienić zdania? Oddam ci twój stojak na gazety. - Kuszące, ale dziękuję, nie palę. - Nie palisz? A co to ma do rzeczy? Phyllis pochyliła się i ucałowała Sylvię w policzek. Nie znała nikogo, kto brałby wszystko tak dosłownie, jak Sylvia Katz. Dziewięć dziesiątych tego, co mówiła Phyllis, przepływało ponad ondulowaną głową Sylvii. - Żyjesz w swoim własnym świecie, Sylvio - powiedziała Phyllis do przyjaciółki. - Dlatego pewnie możesz mnie znieść. Nie gram ci na nerwach, bo ich nie masz. - Nerwy? Kogo obchodzą nerwy? Teraz nie będę miała żadnych przyjaciół. - Po policzku Sylvii spłynęła łza. Phyllis pogrzebała w kieszeni żakietu i wyciągnęła pęczek kluczy. - Klucze do buicka - powiedziała. - Nie wjeżdżaj na I-95 i nie daj się porwać, jeśli potrafisz. - Dajesz mi samochód? Twój samochód? - W Nowym Jorku będzie mi niepotrzebny. Nikt tam nie ma samochodu. To cywilizowane miejsce, mamy tam taksówki. - Twój samochód? - Sylvio, przestań się powtarzać. Zachowujesz się jak obłąkany tukan. - Phyllis wyciągnęła rękę i ujmując pulchną, pomarszczoną dłoń pani Katz, położyła na niej kluczyki. - To mały prezent gwiazdkowy. Dla ciebie ode mnie. - Ależ dałaś mi już tak dużo