Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Gdzie się mogły podziać? Zaczął Jura myśleć, zaczął dociekać i wykrył, że na niektórych nowych dokumentach naklejono stare znaczki - naddarte i pogięte. Wtedy domyślił się wszystkiego. Pracownice archiwum - Katia albo Nina - pobierają od petentów pieniądze na znaczki skarbowe, a przyklejają stare. - Coś podobnego! - Paweł Nikołajewicz załamał ręce. - Czego to ludzie nie wymyślą, żeby tylko okraść państwo! Wszędzie złodziejstwo, wszędzie! Jura nikomu nie powiedział o swoim odkryciu i prywatnym śledztwie. Postanowił doprowadzić je do końca i ustalić, która z dziewczyn jest złodziejką. W tym celu obmyślił fortel: zaczął na niby adorować najpierw Katię, a potem Ninę. Z każdą poszedł do kina i do jej mieszkania: wiadomo, która mieszka bogato, ma lepsze meble, dywany - ta jest złodziejką. - Świetny pomysł! - Paweł Nikołajewicz aż klasnął w ręce - Sprytnie pomyślane! I rozrywka, i pożytek! Zuch z ciebie! Okazało się jednak, że obie mieszkają biednie, jedna z rodzicami, druga z siostrą: w obu mieszkaniach nie było nie tylko dywanów, ale i wielu rzeczy, bez których w mniemaniu Jury człowiek w ogóle nie mógł się obejść. Po namyśle poszedł więc do sędziego i opowiedział mu o wszystkim; poprosił jednak, żeby nie nadawać sprawie biegu, a po prostu ostrzec dziewczyny. Sędzia gorąco dziękował, że Jura nie rozdmuchał tej historii - ewentualny rozgłos zaszkodziłby także sędziemu. Wezwali więc jedną dziewczynę, potem drugą i w ciągu paru godzin wycisnęli z nich wszystko: obie się przyznały. Każda miała z tych znaczków około stu rubli miesięcznie. - Trzeba było nadać bieg! Ach, trzeba było! - nie mógł odżałować Paweł Nikołajewicz, jakby to on sam poszkapił sprawę. Chociaż z drugiej strony Jura postąpił bardzo dyplomatycznie. - Powinny przynajmniej wszystko zwrócić! Co do grosza! Dalszy ciąg Jura opowiadał coraz bardziej niechętnie. Sam nie rozumiał, co się stało. Kiedy poszedł do sędziego i zaproponował, by nie nadawać sprawie biegu, wiedział i czuł, że postępuje wspaniałomyślnie, był dumny ze swej decyzji. Wyobrażał sobie radość obu dziewczyn, gdy po trudnym przecież przyznaniu się do winy będą czekać na karę - i nagle dowiedzą się, że im darowano! Z tym większą więc surowością demaskował dziewczyny, ciskał na nie gromy, krzyczał, jak haniebnego i podłego czynu się dopuściły. Upajając się własnym prokuratorskim głosem podawał im przykłady ze swojego dwudziestotrzyletniego życia i stawiał za wzór ludzi, którzy nie kradli, choć mogliby to robić. Chłostał je twardymi słowami, bo wiedział, że radość z darowania kary wynagrodzi dziewczynom wszystkie przykrości. Darowali, dziewczyny wyszły - ale nazajutrz wcale nie przybiegły do Jury z podziękowaniami za szlachetność, ba! - udawały, że go nie widzą! Zupełnie nie mógł tego zrozumieć. Przecież pracując w sądownictwie zdawały sobie sprawę, czego dzięki niemu uniknęły! Nie wytrzymał, podszedł do Niny i spytał, czy się cieszy. A Nina odpowiedziała: "Z czego się tu cieszyć? Z samej pensji człowiek nie wyżyje, trzeba będzie poszukać innej pracy!" A Kati, ładniejszej, zaproponował następną randkę. I usłyszał: "Nie, ja się umawiam uczciwie. Tak nie umiem!". Do dziś łamał sobie głowę nad tą zagadką. Niewdzięczność dziewczyn dotknęła go do żywego. Wiedział, że życie jest bardziej skomplikowane, niż sądził bezkompromisowy i prostolinijny ojciec: teraz okazało się, że przerasta nawet jego własne wyobrażenia. Jak miał postąpić? Skazać te dziewczyny? A może nic nie mówić, przymknąć na wszystko oczy? Jaki sens miałaby w takim razie jego praca? Ojciec o nic więcej nie pytał, Jura też wolał milczeć. Po wysłuchaniu całej tej historii Paweł Nikołajewicz upewnił się ostatecznie, że jeśli człowiek od dziecka nie ma kręgosłupa, to nigdy go mieć nie będzie. Nie mógł się jednak gniewać na rodzonego syna; było mu go tylko bardzo, bardzo żal. Zasiedzieli się. Paweł Nikołajewicz zaczął marznąć w nogi, ciągnęło go już do łóżka. Dał się pocałować, odprawił Jurę i wrócił do sali. W sali tymczasem trwała ogólna i niezwykle ożywiona dyskusja. Rej wodził bezgłosy przystojny filozof, którego po operacji krtani przeniesiono do sali rentgenowców na piętrze. W najbardziej widocznym miejscu gardła miał jakieś metalowe urządzenie, podobne do węzła chusty pionierskiej. Docent był człowiekiem uprzejmym i uczynnym, toteż Paweł Nikołajewicz starał się nie sprawiać mu przykrości i nie okazywać odrazy, jaką budziła w nim ta okropna konstrukcja. Aby móc mówić jako tako słyszalnym głosem, filozof naciskał ją palcami. Lubił dużo mówić, nawykł do publicznych wystąpień, toteż po operacji chętnie korzystał z odzyskanego daru mowy. Stał teraz na środku sali i głucho, lecz głośniej od szeptu, perorował o jakichś kompletach mebli, wazonach, rzeźbach, lustrach ściągniętych przez pewnego intendenta z całej niemal Europy, uzupełnianych zakupami w komisach, co było tym łatwiejsze, że ów intendent wziął za żonę kierowniczkę jednego z nich. - A gdzie on pracuje? - dopytywał się Achmadżan. - Nigdzie. Przeszedł na emeryturę mając czterdzieści dwa lata. Chłop z głową na karku! Wsunie rękę za pazuchę i chodzi jak feldmarszałek. Myślicie, że jest zadowolony z życia? Gdzie tam! Nie może spać po nocach, bo jego były dowódca armii ma dziesięciopokojową willę, dwa samochody i zatrudnia palacza centralnego ogrzewania! Paweł Nikołajewicz uznał opowieść za niestosowną i wcale niezabawną. Nie śmiał się też Szułubin. Patrzył na wszystkich takim wzrokiem, jakby przeszkadzali mu spać. - Żarty żartami - odezwał się Kostogłotow, który znów leżał z głową poniżej poziomu łóżka - ale jak... - Zaraz, kiedy to było? Parę dni temu! - przypomnieli sobie