Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Milczał, kiedy badałem i leczyłem jego krowę, a odezwał się dopiero wtedy, gdy poszedłem do kuchni, aby umyć ręce. Czujnie zerknął na swoją żonę, chudą, ponurą kobietę, ucierającą chrzan na tarce. – Słyszałżeś, że tymu podrygującemu smarkaczowi uciekła żona? – zapytał. – Tak – odparłem. – Słyszałem. Myślałem, że Luke będzie triumfował, tymczasem był dziwnie przygnębiony. Wiercił się, aż skończyłem myć ręce, a potem przeszył mnie spojrzeniem i odsłonił mocne zęby. – I powiem ci coś, Jems – wydusił. – Chciałbym, żeby ktuś wziun MOJE diablice! Albo ten list od Bramleyów – naprawdę poprawił mi nastrój. Teraz nie spotyka się już takich jak Bramleyowie; radio, telewizja i samochód przybliżają najodleglejsze miejsca, tak że ludzie, których niegdyś spotykało się tylko na samotnych farmach, szybko stają się zupełnie zwyczajni. Oczywiście, zostało jeszcze kilku – starych, uparcie żyjących tak, jak ich ojcowie – i kiedy ich spotykam, lubię pod jakimś pretekstem usiąść, aby porozmawiać z nimi i posłuchać dawnych wyrażeń i określeń, które niemal zanikły w górach Yorkshire. Jednak nawet w latach trzydziestych, kiedy istniało wiele miejsc nietkniętych jeszcze przez postęp, Bramleyowie byli pod pewnymi względami unikatowi. Było ich czworo; trzech braci, kawalerów w średnim wieku, oraz starsza siostra, także niezamężna, a ich farma leżała w rozległej, płytkiej kotlinie wśród wzgórz. Jeśli stanąłeś przed pubem w Drewburn, przez najwyższe gałęzie okolicznych drzew mogłeś dostrzec stare dachówki Scar House, a latem można było dojechać przez pola na farmę. Robiłem to kilkakrotnie, przy czym buteleczki lekarstw w bagażniku tłukły się i pękały, gdy samochód podskakiwał na bruzdach i wertepach. Inna droga na farmę wiodła z drugiej strony, przez skład pana Brooma, a potem dróżką, w koleinach tak głębokich, że mógł ją pokonać tylko traktor. Prawdę mówiąc, na farmę nie prowadził żaden trakt, ale to nie przeszkadzało Bramleyom, ponieważ świat zewnętrzny wcale ich nie interesował. Panna Bramley sporadycznie wyprawiała się do Darrowby na zakupy w dni targowe, a Herbert, średni z braci, odwiedził miasteczko na wiosnę 1929 roku, żeby dać sobie wyrwać ząb, ale nie licząc tego, z zadowoleniem pozostawali w domu. Wezwanie do Scar House zawsze budziło emocje, ponieważ oznaczało stratę co najmniej dwóch godzin dnia pracy. Oprócz okresów najgorszej suszy, najbezpieczniej było zostawić samochód u pana Brooma i odbyć resztę podróży pieszo. Pewnej lutowej nocy, około ósmej rano, brodziłem drogą, czując jak błoto wsysa moje kalosze; szedłem obejrzeć konia z kolką i kieszenie miałem wypchane różnymi rzeczami, jakie mogły okazać się potrzebne – arekolina, fiolkami morfiny, butelką Paraphyroxii. Przymykałem oczy, idąc w zacinającej mżawce, ale niecałe pół mili dalej widziałem już migoczące wśród drzew światła domostwa. Po dwudziestu minutach ślizgania się w niewidocznych kałużach, otwarłszy kilka połamanych, związanych drutem bram, dotarłem na dziedziniec farmy i podszedłem do tylnych drzwi. Już miałem zastukać, gdy zamarłem w pół gestu. Stwierdziłem, zaglądając przez okno, że w środku, ledwie oświetleni lampą naftową, siedzieli rzędem Bramleyowie. Nie zgromadzili się przy ogniu, lecz zasiedli na długiej, drewnianej ławie z wysokim oparciem, która stała pod odległą ścianą. Najdziwniejsze było ich niezwykłe podobieństwo; wszyscy czworo mieli ręce założone na piersiach, nisko zwieszone głowy i wyciągnięte daleko przed siebie nogi. Mężczyźni zdjęli ciężkie buty i siedzieli w samych skarpetkach, ale panna Bramley włożyła parę starych kapci. Patrzyłem, zafascynowany tą dziwnie nieruchomą grupą. Nie spali, nie rozmawiali i nie słuchali radia – nawet go nie mieli – po prostu siedzieli. Jeszcze nigdy nie widziałem, żeby ludzie tak po prostu siedzieli sobie, więc stałem przez kilka minut, czekając na najmniejsze poruszenie, ale nie doczekałem się