Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Nie żałujcie sobie. Musimy się spieszyć, bo za dwie godziny przyjadą platformy. Chłopcy od razu narzucili takie tempo, że dziewczyny mc mogły za nimi nadążyć. Przechwalali się, że do południa całe pole obrobią, a potem pójdą na ryby. Ściągnęli ko-./ulc i portki, zostali tylko w slipach. Beta pokrzykiwała na im li, że się zanadto spieką, ale uważali, że to zwyczajne ba-l^kie dziamolenie, na które nie należy zwracać uwagi. Mężczyzna nie przejmuje się takimi drobiazgami. Błogie cie-pełko ogarniało skórę, wnikało w głąb ciała. Oroszone za- 52 53 ganki pieściły bose stopy. Truskawki okazały się nieporównanie aromatyczne i soczyste. Opychali się, pokrzykiwali z przechwałkami na dziewczyny, napełniali kolejne łubianki ekspresowo, puszyli się, zachwycali sobą. Damian stwierdził, że Tomek znów uśmiecha się jak dawniej. Zobaczył też, że przyjaciel pomizerniał. Kiedy przykucał nad zagon-kami, widać było wyraźnie i linię żeber, i paciorki kręgosłupa. Skóra i kości. Musi się odpaść, mruknął do siebie Da-nek, już ja tego dopilnuję. Przyjechał Żynda.tObejrzał ich sobie, nie rzekł nic. Pomogli mu załadować napełnione łubianki, zabrał się i pojechał. Znów wrócili do pracy. Czas mijał tak szybko, że ani się obejrzeli, kiedy przybiegły dziewczynki ze szkoły z posiłkiem i mnóstwem miejscowych plotek, które interesowały zwłaszcza Betę. Cila nadal boczyła się na wszystkich i na Damianowe uniizgi i namowy na wspólną wyprawę odburknęła coś niegrzecznie, wzięła koszyk i poszła samotnie rwać, przykucnąwszy na przeciwległym krańcu pola.Młodsze siostry wytrajkotaly, że Cila zdobyła pierwsze miejsce w wojewódzkiej olimpiadzie biologicznej, że to już pewna wiadomość, że kierownik chwalił Cilę przed całą szkołą i zapowiedział, że ją wytypuje do jakiegoś nadzwyczajnego liceum w Gdańsku, więc Cila boi się, że każą jej wyjechać, ona przecież życia sobie nie wyobraża w mieście, z daleka od jezior. Powiedziała, że jeżeli ją będą zmuszać, ucieknie i tak się zaszyje w sobie tylko znanych kryjówkach, że jej nikt nie odnajdzie aż do końca świata. — Głupie dziecko — westchnęła Beta i poszła pocieszać siostrę. Widzieli ją z daleka, jak przyklękła obok Ciii i coś jej cierpliwie tłumaczyła. Chłopcy tymczasem zorientowali się, że miłe ciepełko cokolwiek im doskwiera, obejrzeli sobie wzajemnie plecy i stwierdzili, że nic takiego, lekko zaczerwienione, przejdzie. Po południu znów się prześcigali, Żynda nie nadążył obracać z kolejnym transportem. Zeszli z pola jak tryumfatorzy, powiewając słomianymi 54 kapeluszami. Pobiegli wypławić się w jeziorze. Bliziutko liylo, chwilę pośród zarośli, niewielka łączka i piaszczysty l>i/cg łagodnie zanurzający się w wodzie. Wzniecając wy-m ikie bryzgi, szli ku głębinie. Zaledwie się jednak zanurzyli, wyskoczyli z wrzaskiem. Skóra piekła żywym ogniem, /dawało im się, że plecy mają pocięte żyletką. Woleli się Jlic wycierać, liczyli na to, że plecy szybko obeschną. Po powrocie do domu naciągnęli czyste koszule, które ocalały z ogromu Rugana, bowiem znajdowały się w Tomkowym llccaku. - Czy wascooblazło? — zagadnęła przy kolacji Marze-|U —Tacy jesteście niespokojni, wiercicie się, krzywicie? Koszule parzyły, jakby je utkano z pokrzyw. Apetyt rzestał chłopakom dopisywać, ledwie coś tam uskubnęli. /zdychali przy tym tak wymownie, że dziewczyny tylko jrugnęły do siebie, wiedziały w czym rzecz. Zrezygnowali, z kwaśnymi minami powędrowali do szopy, po chwili llś przygnała do nich Marzena z tubką tranowej maści. Początkowo przywitali ją z zachwytem, oczekując pocie-fccnia, że jednak nie skąpiła im przycinków, zirytowany )anek odebrał jej maści przegnał, gdzie pieprz rośnie, wykrzykując przy tym tak obelżywie, a zarazem wymyślnie, że y/budził chichot Bety i Ciii, przyczajonych pod szopą. Zatrzasnęli drewniane drzwiczki, aby się odciąć od babs-|w;i, i w ciemności, bo przecież w szopie nie wolno było \ iccić, posykując, smarowali się wzajemnie. Noc mieli z głowy. Siano łaskotało, drażniło. Starali się ir/.ywarować na brzuchu, ale i wówczas wydawało im się, c łażą po nich cale zastępy mrówek. 1'i/y śniadaniu każdy z nich znalazł obok talerza nową jiuhkę z maścią tranową. Chyłkiem wsunęli je do kieszeni, cuchnęli już tak sugestywnie wędzoną rybą, że — kiedy m; tylko pokazali na podwórzu, miejscowe psy leciały za inii węsząc zapalczywie i z zachwytem. Beta zaś wyznaczy-i im tym razem odcinek pracy na zawietrznej. Skończyły się przechwałki i wyścigi. Od tej pory obnosili 55 miny męczeńskie, cierpieli jednakże w milczeniu. Roboty nie ubywało. Codziennie wydawało im się, że oczyścili krzaczki co do jednej truskawki, nazajutrz w tym samym miejscu kraśniały nowe owoce. Już im przestały smakować. Wybrzydzali. Już im się robota sprzykrzyła, ale wstyd się przyznać. Marzena, Beta i pozostałe okropne dziewuchy przyglądały im się z niezmąconym spokojem i ciekawością, stary Żynda też ich bacznie obserwował. A znów gospodyni była taka przyjazna, serdeczna i troskliwa, że wprost przykro byłoby jej sprawić zawód. Coś tam przeważyło ostatecznie, że nie uskarżali się, chociaż pracowali z zaciśniętymi zębami. Marzena natomiast zyskała niesamowity doping. Zapragnęła za wszelką cenę zaimponować Becie. Nie było to jednak takie proste. Żyndzianka była bystra, szybko się połapała. Spodobała jej się ta konkurencja. Okazało się, że obydwie świetnie się uzupełniają. Sypiały w maleńkim alkierzu obok kuchni. Nie było tam okna, za to osobne drzwi z małym świetlikiem, nad nimi umieszczonym, prowadziły wprost do sadu