Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
- Skinął głową w stronę cyfrowego wskaźnika głębokości. - Od powierzchni dzielą nas trzysta dwadzieścia dwa metry wody. Radość Anglika prysła w mgnieniu oka. - Nie widzisz gdzieś swoich kumpli? - zapytał z powagą. Pitt ponownie uruchomił sonar z radarem, lecz na ekranie płaski wierzchołek o powierzchni dziesięciu kilometrów kwadratowych ukazał się nagi i pusty jak czysta kartka papieru. Spodziewany pojazd ekspedycji ratunkowej nie dotarł na miejsce. - Nikogo nie ma w domu - odparł cicho. - Nie chce mi się wierzyć, że nikt na powierzchni nie odebrał naszej ogłuszającej muzyki i nie domyślił się celu naszej podróży - rzekł Plunkett, bardziej poirytowany niż rozczarowany. - Nie mieli zbyt wiele czasu na zorganizowanie jakiejś akcji ratunkowej. - Mimo wszystko sądziłem, że przynajmniej jeden z batyskafów wróci, żeby dotrzymać nam towarzystwa. Pitt wzruszył ramionami. - Może coś im nawaliło, załamała się pogoda albo napotkali jeszcze inne, nieprzewidziane trudności. - Zatem przejechaliśmy taki szmat drogi, żeby teraz podusić się na tym cholernym szczycie? - Plunkett zerknął w stronę powierzchni, ale nad nimi wisiała tylko nieco jaśniejsza, czarnogranatowa opoka. - Tak blisko celu? Pitt wiedział jednak, że Giordino i admirał Sandecker poruszyliby niebo i ziemię dla ratowania jego i Plunketta. Nie przyjmował do wiadomości, że przyjaciele mogli nie domyślić się jego zamierzeń i nie podjęli odpowiednich kroków. W milczeniu wstał, przeszedł na tył kabiny i podniósł pokrywę przedziału silnikowego. Woda płynęła już znacznie większym strumieniem, a jej poziom sięgał w przybliżeniu metra i za jakieś czterdzieści minut, najwyżej godzinę, musiał dosięgnąć turbiny. Po jej zalaniu przestałby także działać generator, zanik prądu oznaczał kres wytwarzania tlenu, a to równało się śmierci ludzi. - Wkrótce przybędą - mruknął pod nosem, odwołując się do resztek swego hartu ducha. - Zobaczysz, że przybędą. 17 Minęło może ze dwadzieścia minut, gdy obu mężczyznom zaczęła strasznie doskwierać samotność. Poczucie zagubienia na dnie oceanu, nieprzeniknione ciemności i pojawiające się od czasu do czasu za oknem dziwaczne stworzenia, to wszystko zdawało się tworzyć przerażający koszmar. Pitt zatrzymał “Wielkiego Johna” pośrodku przestronnego, płaskiego wierzchołka, po czym zaprogramował komputer na stałe śledzenie wielkości przecieku w przedziale silnikowym. Patrzył od niechcenia na ekran, który pokazywał poziom wody - zaledwie o kilka centymetrów poniżej generatora. Po osiągnięciu tej stosunkowo niewielkiej głębokości zewnętrzne ciśnienie wody znacznie zmalało, lecz otwór powiększał się stale i żadne wysiłki ludzi nie mogły już zmniejszyć przecieku. Dirk jedynie przykręcał dopływ tlenu, aby rekompensować wzrost ciśnienia w kabinie spowodowany jej malejącą objętością. Plunkett obserwował Pitta z boku, zwracając uwagę na zastygły wyraz skupienia na jego twarzy i niezwykle rzadkie mruganie powiek. Oczy Dirka zdawały się odzwierciedlać jego złość, nie skierowaną jednak ku żadnej osobie, lecz wywołaną przez sytuację, nad którą Pitt nie umiał zapanować. Sprawiał wrażenie, jakby zupełnie zapomniał o obecności Plunketta, jak gdyby brytyjski oceanograf znajdował się w odległości tysiąca kilometrów. Nie znając strachu ani lęku przed śmiercią, przetrawiał w myślach setki pomysłów wybrnięcia z sytuacji, rozpatrywał każdy szczegół i każdy, nawet najbardziej zwariowany sposób, zanim ostatecznie go odrzucił. Tylko jedna metoda stwarzała szansę powodzenia, ale wszystko zależało od Giordina. Jeśli przyjaciel nie zjawi się w ciągu najbliższej godziny, będzie za późno. W końcu Plunkett wyciągnął rękę i swą olbrzymią dłonią poklepał Dirka po ramieniu. - To wielki wyczyn, panie Pitt. Wyprowadził nas pan z głębin do miejsca, skąd niemal widać powierzchnię. - Ale to wciąż za mało - mruknął Dirk. - Odwaliliśmy pracę za dolara i zabrakło nam jednego centa. - Czy wolno mi zapytać, w jaki sposób zamierzał pan pokonać ten ostatni etap, nie dysponując ani śluzą powietrzną, ani kapsułą ratunkową, która by mogła wynieść nas na powierzchnię? - Chciałem po prostu dopłynąć do domu. Plunkett uniósł wysoko brwi. - Myślałeś, że damy radę wstrzymać oddech? - Nie. - No właśnie - mruknął usatysfakcjonowany Anglik. - Jeśli o mnie chodzi, prawie wyplułem płuca, nurkując na głębokość trzydziestu metrów. - Zamilkł na chwilę i uważnie popatrzył na Pitta. - Popłynąć? Nie myślałeś o tym poważnie? - Nadzieja rodzi się z desperacji - odparł filozoficznie Dirk