Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Kometa Speranskiego kontynuowała swą wędrówkę w kosmosie. W miarę jak oddalała się od Słońca, szybkość jej nieco zmalała, ale wciąż jeszcze wynosiła ponad dwieście kilometrów na sekundę. Była to szybkość niezwykła — przyczyną jej stanowczo nie mogło być Słońce. Duvala zagadnienie to pochłonęło bez reszty, siadywał zatopiony w niekończących się obliczeniach, opartych na jego metodzie rozwiązywania zagadnienia przyciągania trzech ciał. Nora miała teraz dużo czasu do rozmyślań na temat nowej sytuacji, w jakiej postawiło ją życie. Męża widywała 'rzadko, Bertranda jeszcze rzadziej. W wyjątkowych chwilach, kiedy już nie mógł uniknąć zetknięcia się z nią, rozmawiał zazwyczaj bardzo powściągliwie. Nieczęsto mogła w jego słowach odczuć jakieś głębsze, serdeczniejsze zainteresowanie jej osobą, ale w takich przelotnych, rzadko powtarzających się chwilach, czuła się bardzo szczęśliwa. Pragnęła je przedłużyć, ale to jej się nie udawało, mimo woli więc wyrywały się z jej ust takie słowa, które tego chorobliwie przeczulonego człowieka raniły głęboko. Kiedyś jej przypadkowa uwaga, do której w pierwszej chwili sama nie przywiązywała głębszego znaczenia — że równie dobrze bawi się w towarzystwie wszystkich członków załogi — odsunęła go od niej na całe długie tygodnie. Oboje nad tym boleli, ale nie znajdywali dla tego konfliktu jakiegoś rozwiązania, które pozwoliłoby w znośny dla obojga sposób uregulować ich wzajemny stosunek. Bertrand zaś swą szyderczą nieufnością zatruwał każdą jaśniejszą chwilę, wmawiając w siebie, że ostatecznie wszyscy zabiegają o przychylność dowódcy i że serdeczność Nory też wywodzi się z tego źródła. Tak mijały dni i tygodnie. Kometa w szybkim locie przecięła znowu orbitę Ziemi, a w niecały tydzień później także orbitę Marsa. Leciała przez pasmo oddzielające Marsa od Jowisza, gdzie gęsto krążą meteory, ciała niebieskie najrozmaitszej wielkości, o średnicy od kilkuset metrów do ośmiuset kilometrów. Zderzenie z nimi nie przedstawiało dla niej niebezpieczeństwa, ponieważ masą swą znacznie przewyższała największą z nich, planetoidę Ceres, którą jako pierwszą z wieluset dalszych wykrył astronom Piazzi z Palermo w noc sylwestrową na przełomie XVIII i XIX wieku. Jakoś w tym czasie dojrzał projekt Bertranda wniesienia zmiany w monotonny tryb życia załogi RM-12. Impulsem ku temu stały się skonstruowane przez Gerarda pasy penitynowe, które przeciwdziałając sile ciążenia komety pomogły im przed paru tygodniami szybko zmontować olbrzymie zwierciadło. Bertrand naradzał się z głównym mechanikiem La Brie, a rezultatem tej narady było skonstruowanie bardzo lekkich motorów ze śmigłami, które można było umocować na plecach zamiast zwyczajnego plecaka z zapasami. Nad wykonaniem tych aparatów La Brie pracował wraz z swym pomocnikiem Lucienem Garatem w absolutnej tajemnicy — nawet Gerardowi nie udało się wyciągnąć z przyjaciela, co robią. — Jakieś takie urządzenia mechaniczne — zbywał go Lucien. — Widzę, że to jakieś urządzenia mechaniczne, skoro jest przy tym motor, a więc nie saksofon — irytował się tak łagodny zazwyczaj reporter. Kiedy wreszcie obaj mechanicy wnieśli do jadalni dziesięć nowych „aparatów ruchowych" — jak je krótko określił La Brie a Bertrand zwięźle objaśnił, do czego mają służyć, radość załogi nie miała granic. Cóż za upragniona zmiana w codziennym, normalnym programie dnia — teraz każde z nich będzie samo dla siebie samolotem! Wszyscy chcieli od razu przymocować aparaty i próbować, ale Bertrand zabronił surowo wszelkich prób. Istotnie, w niskich izdebkach rakiety nie było na nie miejsca. Ukośna oś śmigła, którą można było do pewnego stopnia nachylać, sięgała niemal wysokości jednego metra nad głową. — Musielibyśmy poprzebijać sufity — zauważył spokojnie Gerard po owym zakazie Bertranda. Ustalono, że pierwsze praktyczne próby aparatów odbędą się na wolnej przestrzeni. La Brie i Laennec dobrowolnie zrzekli się udziału w zabawie, wszyscy inni nałożyli skafandry i zabrawszy aparaty wyszli. Na dworze zaczęli je umocowywać, La Brie pomagał im ustawiać aparaty w odpowiedniej pozycji. — Jakież to leciuteńkie — zachwycał się Gerard — zupełnie człowiek tego na plecach nie czuje. — A przy tym wszystkim, gdy fruniesz w wolną przestrzeń, będziesz wyglądał jak aniołek z dawnych bajeczek — drażnił się z nim Lucien. — Jeszcze musimy was trochę obciążyć, przypniecie ołowiane podeszwy, by uniknąć wahań w stanie równowagi, bo mogłoby się zdarzyć, że lecielibyście głową w dół — śmiał się La Brie. Wreszcie Bertrand wydał polecenie zwiększenia rozstępu i powolnego wzniesienia się na wysokość dziobu rakiety. Sprawę załatwiły naładowane elektrycznością pasy penitynowe i pole magnetyczne komety. Wkrótce potem dziesięć postaci w skafandrach unosiło się w powietrzu na wysokości osiemdziesięciu metrów nad ziemią