Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Hogan, patrząc na nią uważnie, zaczął się wycofywać ku drzwiom. Nagle Trat spostrzegł, że noga Hogana została sprężyście odrzucona niewidzialną siłą. Hogan zachwiał się. - Co to jest?! - zawołał i Trot zrozumiał, że Hogan boi się coraz bardziej. - Poślizg czasowy, i co ty na to, pułkowniku? - Zlikwiduj to ! - Ani myślę. - Nie żartuj, bo... - Zastrzelisz mnie? Hogan zastanowił się przez moment. - Nie, zabiję profesora. "Zabije mnie" - pomyślał Trot. - Liczę do pięciu. Raz... dwa... - Czekaj, muszę zobaczyć, co z automatem - Lizi zrobiła krok naprzód. - Stój ! Sam zobaczę. Powiedz, co mam robić. Lizi chciała odpowiedzieć i wtedy Trot usłyszał wysoki dźwięk podobny do dźwięku pękającej szklanki. Hogan krzyknął i zaczął znikać w białym, owijającym go kokonie. Po chwili widoczne były je tylko jego nogi, potem i one zniknęły. Kokon drgnął dwa razy podrzucany skurczami swego wnętrza i znieruchomiał. - I widzisz, Lizjocjo, do czego zdolni są ci osobnicy. Człowiek, który wypowiedział te słowa, stał pośrodku gabinetu. Był wysoki, w szarym opiętym kombinezonie, a przezroczysty subtelny hełm wokół jego głowy świecił aureolą. Lizi milczała chwilę, a potem zapytała: - Co zrobisz z nami? - Odpowiedz najpierw: dlaczego nie nosisz hełmu? Wiesz, że to niedozwolone. Chcesz umrzeć na jedną z chorób tych wieków? - Nie martw się, nie umrę. Chcesz nas zabrać w XXV wiek? - Tak. To nie będzie dla ciebie miłe. - Przypuszczam, ale to nieważne. I tak ja mam rację. - Twierdzisz to nadal, nawet po doświadczeniach z Hoganem? - To jest jednostka. Zresztą przyspieszenie rozwoju cywilizacji zmieniłoby ich. - Wątpię. Przekazanie im technologii wytwarzania antymaterii spowodowałoby znaczne komplikacje. Jesteś historykiem-utopistą. - Chciałam spróbować w rezerwatach. Nie pozwoliliście mi prowadzić tam eksperymentów. - Ale to jeszcze nie powód, by przenosić się w przeszłość i podpowiadać dwudziestowiecznym fizykom wzory prowadzące do syntezy antymaterii. Trudno to nazwać głupotą. To zbrodnia, Lizjocjo! Na szczęście ci się to nie udało. - Nieprawda. Wzory są już w tych czasach! - Nie, Lizjocjo. Mam je tutaj. - Człowiek z aureolą wyjął z fałdów kombinezonu kilka kartek papieru i pokazał je Lizi. Trot wiedział, że to są te właśnie kartki. - Skąd je masz? Skąd wiedziałeś, gdzie ich szukać? - Po prostu niektórzy ludzie dwudziestowieczni podzielają nasz pogląd w sprawie antymaterii. - Trot? Niemożliwe - Lizi spojrzała na profesora. - Tak, Trot. Może bez ciebie nie byłby geniuszem, ale to prawdziwy naukowiec, odpowiedzialny za swoje odkrycia. - Jak mogłeś? - teraz Lizi zwróciła się wprost do profesora. - Przekonał mnie. Wierz mi, Lizi, to nie jest bezpieczne. Podał prosty sposób konstruowania pocisków zawierających antymaterię. Ty mówiłaś, że to nie jest możliwe. - Nikt ich nigdy nie konstruował. Trot chciał odpowiedzieć, lecz człowiek z aureolą przerwał mu: - Na szczęście my wiemy, że mogłoby się zdarzyć inaczej. - Nieprawda. Nie wierzę w to. Nie doceniacie ludzi. - Nie masz racji, Lizjocjo. Doceniamy ich pracę i możliwości. Wiemy, że za sto lat uzyskają antymaterię sami. Aha... a co do Hogana, zmieniłem decyzję. Zostanie umieszczony w rezerwacie ludzi przedhistorycznych. Myślę, że są tam warunki, w których z łatwością się zaaklimatyzuje. STEFAN WEINFELD ZDARZENIE W KRAHWINKEL Krahwinkel jest małą wioską położoną u stóp gór, tuż nad granicą. Ludzie tu są prości i życzliwi, choć na obcego patrzą nieufnie. Nic dziwnego, przybysze rzadko tu zaglądają. Krahwinkel leży z dala od szlaków turystycznych, klimat ma niezbyt przyjemny, bo wiatr z gór daje się we znaki nawet tubylcom - kogóż więc może przyciągnąć? Nie ma tu przemysłu, nie ma nawet rzemiosła artystycznego. Ludzie utrzymują się przeważnie z ogrodnictwa, hodowli drobiu i pasterstwa: kurczaki są pulchne, jak nigdzie w okolicy, a tłuste i bogate w sole mineralne mleko tutejszych krów bardzo jest cenione w mleczarni, która niestety znajduje się aż w miasteczku. Zabiera więc mleko od wszystkich mleczarz Piotr, poczciwa dusza, choć znany wszystkim plotkarz; odwozi je następnie do mleczarni jedyną - przyznajmy, nie najlepszą drogą, która łączy Krahwinkel ze światem zewnętrznym. To chyba najważniejsze, co można, by powiedzieć o Krahwinkel - oprócz tego, co zostanie opowiedziane niżej. Aha! Nie szukajmy tej wioski w atlasie. Może są inne miejscowości o tej samej nazwie na szerokim świecie, ale nasze Krahwinkel jest tak małe, że nie ma go nawet na żadnej mapie. Zresztą czy nie jest obojętne, jak nazywają się góry widniejące na horyzoncie - Alpy, Apeniny czy Andy? To, o czym opowiem, mogło się zdarzyć wszędzie. I może się jeszcze zdarzyć w przyszłości - gdzie indziej. Pierwszy zobaczył to mleczarz Piotr, prowadząc jak co dzień za uzdę starą klacz zaprzężoną do wózka. Słońce jeszcze nie wzeszło i w szarym półmroku widać było zaledwie zarysy białej plamy, która pokrywała centralną część najładniejszego klombu Mariesa, ogrodnika. Piotr zatrzymał konia i przyglądał się chwilę. "Wygląda na to - pomyślał - że ktoś Mariesowi spłatał paskudnego figla. To chyba wapno. Spali ostatnie jesienne kwiaty. Stary się wścieknie". Ruszył dalej, gwiżdżąc ulubionego marsza. - Dzień dobry, Piotrze, spóźniłeś się dzisiaj. Oto bańki, czekam na ciebie od dobrych kilku minut. Czy stało się coś w mleczarni? - Wdowa Feresowa nie byłaby sobą, gdyby nie wietrzyła we wszystkim czegoś nowego. - U mnie nic, ale Mariesowi ktoś wylał wapno na klomb z różami. Wścieknie się, kiedy wróci do domu - powtórzył mleczarz swoją myśl. I popatrzył w ślad za Feresową, która mruknąwszy coś w rodzaju "a no!" pobiegła do Czukadów. - Za pół godziny cała wieś już będzie o tym wiedziała mruknął. "Ale swoją drogą - to świństwo. Można Mariesa nie lubić, to choleryk i każdemu powie coś złośliwego, ale co komu kwiaty winne?" Kiedy w godzinę później rozległ się na drodze terkot starej furgonetki Mariesa, przy ogrodzeniu jego domu stało już kilka kobiet i kilkunastu podrostków. Maries zatrzymał wóz