Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Najlepiej było to widać w niedzielę. Polacy z okolicznych wsi. podążali do katedry pieszo i rowerami, a gospodarze skromnymi po-wózkami ciągnionymi przez jednego lub dwa nie najlepsze konie, rzadko zdarzała się prawdziwa, dziedzicowa kareta. Ale spójrzcie tylko, co dzieje się w tym samym czasie przed zborem ewangelickim na ulicy Kościuszki! Pół godziny przed rozpoczęciem nabożeństwa ze wszystkich 14 stron pędzą tam, zaprzężone w wypasione rumaki, czarne, lśniące powozy, niemieckich gospodarzy i dziedziców z Ja-niszewka, Garca, z podmiejskich wybudowań. Stangreci — oczywiście Polacy — trzaskają z biczów, podciągając końskie łby ku górze dobrze naprężonymi lejcami. Głośny turkot słychać było w całym miasteczku, ale nie budził on niczyjej zawiści. Mieszkańcy Pelplina po prostu przywykli do tego. Niemcy, mówili, też ludzie, tacy jak i my. Uważano, że teraz, kiedy po I wojnie światowej Polska powstała i rozwija się, a z pruskiego panowania niewiele pozostało śladów, nie ma potrzeby traktować ich inaczej. Byczfcowsey mieli trzech synów i dwie córki. Wszyscy synowie, jak przystało na dzieci poilskich mieszczan, chodzili do Collegium Marianum i siedzieli na jednych ławkach z synami niemieckich mieszczuchów. Taki Helmut Lutz, syn Ottona Lutza, właściciela restauracji i hotelu „Pod Orłem", przez kilka lat kolegował z Polakami, chociaż z powodu miernych zdolności dość wcześnie opuścił mury gimnazjum. Synowie Byczkowskiago kłaniali się urzędnikom niemieckim z banku Bonusa, kłaniali się panu dyrektorowi Kaczmairkowi z cukrowni i jego niemieckiej żonie, a panny Knastówny, pomagając ojcu w sklepie tekstylnym, niemieckim klientom podsuwały krzesła, by na siedząco mogli rozmawiać z ojcem o interesach — byli wszak jego bardzo dobrymi, a może nawet najlepszymi klientami. Restauracji było w miasteczku chyba z pięć, jeśli nie liczyć dzierżawionej na dworcu przez Lewandowskiego. Największa i najbardziej elegancka należała do Teodora Rruiszaka. Radziejewski miał kawiarnię, Slizewski kawiarnię i restaurację, Wojaik restaurację; na ulicy Dworcowej dawną restaurację i hotel Teodora Sikorskiego prowadził teraz Brunon Zawadzki. Nie można też pominąć restauracji Ottona Lutza na Placu Wolności, w centralnym punkcie miasteczka. Kiedy Polacy wracali z odbywanych dwa razy w tygodniu ćwiczeń gimnastycznych miejscowego „Sokoła" lub z próby chóru i mieli pragnienie, wstępowali na piwo raz do Pruszaka, innym razem do Zawadzkiego, Wojaka lub Lutza, jalk wypadło po drodze. Kiedy Pancierzyński, emerytowany oficer z Tczewa, 15 wydzierżawił od Wojaka salę i założył tam kino — po seansie chodziło się na piwo do Wojaka, kiedy zaś Luiz jako pierwszy w PelpMinie zainstalował u siebie bilard, wszyscy chodzili do Lutza. Atrakcji w Pelplinie było więcej. Można było np. grać w kręgle. Jedna kręgielnia była u Luitza w ogrodzie, drugą mieli klerycy; było też sześć kantów tenisowych, rozrzuconych na strzelnicy, u Pruszaka, w cukrowni i w gimnazjum i ze wszystkich na równi korzystali Polacy i Niemcy. Panny Knastówny grywały w tenisa ze słabo mówiącą po polsku córką dyrektora Kaczmarka, rodzice kolegujących z sobą uczniów odwiedzali się wzajemnie, zapraszali na imieniny i uroczystości rodzinne. W Bractwie Kurkowym, tak popularnym wtedy na zachodzie Polski, Polacy z Niemcami, w zielonych mundurach i z białymi pióropuszami na kapeluszach, maszerowali ramię w ramię prizez miasto do strzelnicy. Ba, królami kurkowymi zostawali co peiwien czas Niemcy: raz był nim papa Otto Lutz, innym raizem Retzel i wtedy, zgodnie ze starym zwyczajem, król urządzał dla kurkowych braci przyjęcie. Polacy pili wtedy u Niemcóiw, albo odwrotnie, Niemcy u Polaków. Jednakowo kurzyło im się z głów, a gwar dobrze podpitych ludzi stwarzał jedyną w swoim rodzaju poilsko-niemiecką mieszaninę językoiwą. Razem jeździli na polowania, a zimą Niemcy pożyczali z mleczarni Byczkowskiego konie na kuligi. Z kolei, kiedy Byczkowsiki wydawał najstarszą córkę za skarszewskieigo weterynarza doktora Bernackieigo (którego braft, kanonik kapituły gnieźnieńskiej, miał im w katedrze udzielać ślubu), pożyczył od okolicznych dziedziców niemieckich dwadzieścia powozów z końmi i stangretami. Był to jodyny w dziejach Pelplina dzień, w kitórym kawalkada powozów z trzaskaniem biczóiw i klekotem kopyrt pędziła po kocich łbach w innym, niż do zboru, kierunku. Uważny oihseriwatoir dostrzegłby na peiwno, że w stosunkach z Niemcami Polacy nie wyzbyli się całkowicie pozostałego im z czasów pruskich konTipleksu i mimo upływu lat raz po raz dawała o sobie znać tkwiąca w nich głęboko świadomość materialnej pozycji Niemców, którzy tu przez tyle lat rządzili. Coś z tego wszystkiego pozostało u Polaków prawie do samej wojny, skoro ich życzliwość i ustępliwość wobec Niemców posuwała się aż tak 16 daleko, że kiedy do grupki Polaków podchodził nie umiejący po polsku znajomy Niemiec — zaczynali mówić po niemiecku, by nie czuł się wśród nich obco. By wiszystko mógł zrozumieć — był przecież ich sąsiadem, dobrym sąsiadem, jakimi i oni byli dla niego. 1 - Pelplłńska jesień Mur Sytuacja goispiodaincza Niemców na wsi pomorskiej przedstawiała się nader korzystnie. Ilość posiadanej przez nich ziemi była nieproporcjonalnie wielka w stosunku, do ich liczby, co zmuszało niemieckich właścicieli do uprawiania roli rękoma polskich robotników i równocześnie dawało im uprzywilejowaną wobec nich pozycję pana i chlebodawcy. Powiat tczewski, na którego obszarze znajdował się Pelplin, był pod tym względem najbardziej zniemczony z całej północnej części Pomorza. Na ogólną liczbę 136 tysięcy hektarów grunitów ornych w rękach niemieckich znajdowało się tam prawie 55 tysięcy hektarów, czyli ponad 40%, podczas gdy na całym Pomorzu przypadało na Niemców półtora miliona hektarów, czyli około 24%. Właśnie w powiecie tczewskim najwięcej gospodarstw 0 powierzchni od 75 do 250 hektarów i powyżej 250 hektarów należało do Niemców, gospodarstwa zaś karłowate 1 biedne (poniżej półtora hektara) należały wyłącznie do Polaków. Sytuacja ta nie zadowalała Niemców. Hans Kohnert — po II wojnie światowej przewodniczący ziomkostw w Niemczech zachodnich, a przed wojną jeden z czołowych działaczy wojującej niemczyzny w Polsce — tak pisał w 1932 roku w swej doktorskiej pracy na ten temat: „...jeszcze dzisiaj — mimo wielkiej utraty ziemi wskutek antyniemieckich posunięć rządu polskiego — położenie własności niemieckiej można określić jako względnie korzystne. Każdy co ósmy Niemiec [na Pomorzu — przyp. autora] jest właścicielem ziemi